Recenzja: "Dieta startowa" Dr Alain Delabos


Tytuł: Dieta startowa. Odżywianie zgodnie z zegarem biologicznym.
Autor: Dr Alain Delabos
Wydawnictwo: Videograf
Data wydania: 2012-05-15
ISBN: 978-83-7835-045-3
Objętość: 208
Cena: 14,90 zł

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Ciężka, ale do zmęczenia.

Do 8 kg w 4 tygodnie? Która kobieta nie marzy o tym, by zrzucić zbędne kilogramy w szybki, łatwy i przystępny sposób. W dodatku tak, by wydać, jak najmniej i nie przesiedzieć większości życia w siłowni. Wiele kobiet stosuje rozmaite diety. W zasadzie nie tylko kobiety. Jedna działają lepiej, inne gorzej. Zasada jednak jest ta sama. Mają zdziałać cuda. A nie koniecznie jest ona prawdziwa.

Nie ma dwóch takich samych organizmów. Każdy różni się od siebie w mniejszym, czy większym stopniu, dlatego tez każdy reaguje na diety inaczej. Dr Alain Delabos postanowił stworzyć niepowtarzalny poradnik, w którym dieta ustosunkowana jest do indywidualnego zegara biologicznego. Czy mu się to opłaciło? Szczerze powiedziawszy ja po przeczytaniu jego książki stwierdziłam, że być może, acz niekoniecznie.
Już na samym początku przykuło mój wzrok stwierdzenie „8 kg w 4 tygodnie”, które według mnie powinno zostać zaniechane, gdyż daje tylko niepotrzebną nadzieję. Nie ważne ILE się chudnie, ważne JAK się człowiek czuje we własnej skórze. Jednego zadowoli stracony kilogram, inny zaś po nawet dziecięciu utraconych kilogramach, będzie narzekał, że wciąż jest źle i musi jeszcze bardziej zaostrzyć dietę. Kwestia nie gustu, a własnej psychiki…

W poradniku dr Delabos znajdziemy na początku krótki, wstęp, podstawowe informacje oraz program owej „diety startowej”. Z tego, co zauważyłam dalej, większość jej treści to głównie nie porady, a przepisy, które są wykorzystywane przy programie na dany tydzień. Z jednej strony dobra, z drugiej mogłabym się pokusić, że autor pomylił trochę powołania i zamiast poradnika, serwuje nam książkę kucharską. Spierać się jednak nie będę, bo wiem, ze znajdą się i tacy, którym to się spodoba i przypadnie do gustu.

Całość podzielona jest w zasadzie na cztery działy odpowiadające każdemu tygodniowi. Mimo wszystko książka w niektórych miejscach zawiera przydatne porady nie tylko dla danej diety, ale i dla każdej. W dodatku podobała mi się notatka a propo’s chronoodżywiania, bo szczerze powiedziawszy wcześniej nie spotkałam się z podobnym określeniem. Język jest prosty i przystępny, zwłaszcza, że jak już mówiłam – większość to przepisy, przy których styl autora się zaciera i ma się wrażenie, że czyta się książkę kucharską.

Nie powiem, że mnie zachwyciła. Oczywiście ma swoje plusy, gdyż zawiera sporo ciekawych informacji i wszystko jest jasno i przestronnie ułożone w logiczny porządek. Niestety chcąc nie chcąc nie jest to chyba coś dla mnie, możliwe tez dlatego, że do tej pory nie stosowałam żadnych diet. Mogę ją polecić zagorzałym paniom [i nie tylko] które w przeróżny sposób próbują stworzyć sobie sylwetki marzeń. Poza tym jeśli ktoś chce ciekawe, acz nie tuczące zbytnio przepisy, to też znajdzie coś dla siebie – tylko radzę pamiętać, że niektóre są nad wyraz wykwintne, przez co nie każdemu mogą przypaść do gustu. W końcu nie każdy lubi, np. owoce morza, czy ciecierzycę, prawda? Dlatego też nie podoba mi się fakt, że plan żywienia jest z góry ustalony - i tak szczerze powiedziawszy większości z opisywanych potraw bym nawet nie potrafiła zjeść. A swoją drogą gdybym miała tę książkę przyrównać do innych tego typu poradników, to "Dieta startowa" wypada przy nich naprawdę blado. Ale mimo wszystko – są gusta i guściki, jak to mówią…

Za możliwość zapoznania się i zrecenzowania "Diety startowej" dziękuję Wydawnictwu Videograf II!

Recenzja: "Zabawy plastyczne dla dzieci" Joanna Tołłoczko



Tytuł: Zabawy plastyczne dla dzieci
Autor: Joanna Tołłoczko
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2012-09-05
ISBN: 978-83-7799-111-4
Objętość: 104
Cena: 29,90 zł



Moja ocena: 7/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Dzieci. Urwisy, albo i nie. Małe, czy duże, nie sposób nad nimi zapanować. A jeśli już, to ma się wrażenie, że zadowala ich tylko i wyłącznie komputer lub telewizja. Nic bardziej mylnego. Potrzebne są jednak pomysły – zwłaszcza, że dzieciom szybko się nudzą stałe zabawy. Jako opiekunka zgrai moich kochanych łobuzów wiem, co to znaczy mieć problem z wymyślaniem coraz to nowszych trików i zabaw tak, by wszyscy byli w równym (a przynajmniej porównywalnym) stopniu pochłonięci, czy też zaciekawieni. Wiadomo – każdy lubi, co innego. Ale i na to znalazł się sposób. Jaki? Bardzo prosty szczerze powiedziawszy, naprawdę!

„Zabawy plastyczne dla dzieci” to fantastyczna książka, która pomoże znudzonym dzieciom, jak i ich opiekunom, czy tez rodzicom na odkrywanie coraz to nowych pomysłów na zabawy – w tym przypadku plastyczne. Wystarczy klej, papier, kredki, farby, czy co kto woli i do dzieła. Dzięki niej można w łatwy i przyjemny sposób stworzyć praktycznie z niczego wspaniałe zabawki, ozdoby, biżuterię, czy chociażby piękne bukiety kwiatów, – że już nie wspomnę o wymyślnych prezentach dla bliskich! A w dodatku świetnie się przy tym bawiąc, dzięki czemu wywiera to na dzieciach – i nie tylko – podwójną korzyść.

Książka, jak już mówiłam, jest bardzo przejrzysta. Opatrzona spisem treści, z podziałem na poszczególne działy. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Ozdoby z papieru, modelina, filc, masa solna, a nawet ozdobne doniczki – a to nie wszystko! Dzięki owemu poradnikowi możemy stworzyć dzieciom niesamowitą, a zarazem zajmująca zabawę, która na pewno przypadnie maluchom do gustu, przy okazji pozwalając im się wykazać. Dzięki krótkim opisom zawartych w książce, oraz licznym fotografiom, o wiele łatwiej jest zrozumieć zamysł autorki. W dodatku żywa kolorystyka aż przyciąga wzrok, dzięki czemu z jeszcze większą chęcią ma się ochotę zagłębiać w tejże „lekturze”. W dodatku dla wszystkich zapominalskich, przewidziany został spis potrzebnych materiałów, który znajduje się przy każdej propozycji.

Przyznam szczerze, że mi najbardziej spodobał się dział z breloczkami z filcu, oraz z ozdobnymi doniczkami. To chyba są moje dwa ulubione. Oczywiście pozostałe również są bardzo ciekawe, ale mimo wszystko te najbardziej rzuciły mi się w oczy. Jedynym minusem jest fakt, że większość z początkowych „arcydzieł” jest dość znana i nie powala na kolana swoją oryginalnością i kreatywnością. W dodatku autorka mogła się pokusić o odrobinę bardziej rozwinięte opisy – przez ich niekiedy brak ma się wrażenie przerostu formy nad treścią.

Podsumowując książka wyrwie z otępienia nawet najbardziej wybredne dziecko, które wiecznie widzi tylko komputer i telewizor, a nic poza tym. Dzięki niej rozwinie być może swój ukryty talent plastyczny, a już na pewno stanie się bardziej kreatywny i manualny. Pomysły zawarte w „Zabawach plastycznych na dzieci” można wykorzystać w dowolnym miejscu, o dowolnej porze roku, a mimo to zabawy będzie w nadmiarze. W szczególności polecam ją rodzicom oraz opiekunom szaleńczych dzieciaków w wieku przedszkolnym, czy też wczesnym szkolnym. Pozostałym oczywiście również, bo nie potrzeba być dzieckiem by się dobrze bawić!

Za możliwość poznania wielu, wspaniałych plastycznych zabaw, dziękuję Wydawnictwu Świat Książki!

Recenzja: "Astrocalendarium 2012" Krystyna Konaszewska-Rymarkiewicz


Autor: Krystyna Konaszewska-Rymarkiewicz
Wydawnictwo: Studio Astropsychologii
Data wyd.: 2011-09-07
Tom: VII
ISSN: 1734-8846
Objętość: 304
Cena: 29,20 zł

Moja ocena: 5/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Kto powiedział, że kalendarz to tylko zbiór dni tygodnia, z miejscem na własne notatki? Otóż to. Oczywiście, że nie tylko. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z „Astrocalendarium”, gdzie znajdziemy wpływ ciał niebieskich, w tym Księżyca, na życie każdego człowieka oraz co wyniknie z przejęcia kosmicznej władzy przez Merkurego. Które dni będą szczególnie wskazane do pracy intelektualnej? Kiedy można spodziewać się przypływu gotówki? Na kiedy zaplanować większe inwestycje? A co ze związkiem? To i jeszcze więcej zawiera w sobie ta mała książeczka, na pozór wyglądająca, jak zwykły kalendarz. Dzięki niej dowiedziałam się, że naszym życiem kierują planety, a dzięki planom można to życie ułożyć według własnych upodobań i priorytetów.

Szczerze powiedziawszy podeszłam do całości dość sceptycznie. Zwłaszcza, że lubię czytać horoskopy, ale nie znaczy to, że od razu w nie wierzę. Poza tym większość astrologicznych przesłanek i przekazów napisane są językiem może i prostym, ale mimo to trudnym do zrozumienia. Aspekty, czy domy horoskopowe to dalej dla mnie czarna magia, której nie umiem pojąć, mimo, że spędziłam nad nimi sporo czasu. Widocznie nie jest to dziedzina dla każdego i właśnie, dlatego wiem, że jeśli chodzi o koniunkcje planet i inne astrolog izmy to nie czuję się w tym najlepiej. Spodobały mi się za to fazy księżyca, o których z wielką chęcią i przyjemnością się zaczytywałam, porównując przy tym zawarte w kalendarzu wykresy.

„Astrocalendarium” to na pierwszy rzut oka kalendarz, jak kalendarz. Wszystko w nim jest przejrzyste i czytelne. Nie ma problemu ze znalezieniem potrzebnych rzeczy. Z pozoru każdy jest taki, jak cała reszta. Jednak ten ma w sobie coś jeszcze. Mapy gwiezdnych przestrzeni, horoskopy, wróżby i cała masa innych, i coraz to ciekawszych rzeczy, które każdemu fanatykowi z pewnością się spodoba i będzie służyć przez długi, długi czas. Możliwe, że większość wykorzysta go po prostu, jako miejsce do notatek, czy też zaznaczania ważnych spotkań przy konkretnym dniu. Pozostali, a mam tutaj na myśli fanatyków astrologii, nie będą potrafili się od niego opędzić. Będzie im wiernie służyć, nie tylko, jako notes, ale w dodatku wykaz przebiegu planet, horoskop, czy inne „magiczne” kompendium.

Czy polecam? Tak, ponieważ jest to pewna odmiana od klasycznych kalendarzy i notatników. Zwłaszcza, że nie jest to ani kalendarz, ani poradnik astrologiczny, a raczej cos pomiędzy. Połączenie tych dwóch rzeczy w jedno wyszło całkiem przyzwoicie i z pewnością przyda się niejednej osobie w różnych sytuacjach, w ciągu całego roku 2012.

Za możliwość przestudiowania Astrocalendarium dziękuję Studiu Astropsychologii

Recenzja: "Zanim nadejdzie ciemność" Susan Wiggs


Tytuł: Zanim nadejdzie ciemność
Autor: Susan Wiggs
Wydawnictwo: Mira
Data wydania: 2012-09-28
Tom: I
ISBN: 978-83-238-8560-3
Objętość: 416
Cena: 34,90 zł

Moja ocena: 7/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

„Nic nie budzi w kobiecie większej paniki, niż myśl: jestem w ciąży.”

Ciąża. Niby rzecz normalna. Przez wielu rzecz najbardziej wyczekiwana na świecie, przez innych niechciana. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak to mówią. Są na świecie osoby, które oddałyby wszystko, by móc tylko przytulić taka mała istotkę wiedząc, że jest ich – a mimo to nie mogą. Są też osoby, kobiety, czy też rodziny, które taki małe cudy świata oddają do domów dziecka, porzucają, czy cokolwiek gorszego. I dlaczego? Z braku środków na życie? Niechęci? A może z faktu, że nie mają możliwości, by dziecko wychować i zapewnić mu dom? Nie należę do tych, którzy taki stan rzeczy potępiają, czy tez oceniają. Każdy ma swój rozum, swoje sumienie i to z nim będzie walczył niezależnie od motywu, dla którego nie podejmuje się wychowania własnego dziecka.

Do takich osób, należy główna bohaterka powieści pani Wiggs, Jessie Ryder. Od dnia, w którym oddała córkę swojej siostrze minęło szesnaście lat. Była, bowiem ona jedyną osoba, której kobieta mogła ufać bezgranicznie i wiedziała, że dziewczynka będzie miała dom i dobra opiekę. Przez ten czas jej świat był niezachwiany, wręcz idealny. W momencie, gdy dowiedziała się, że niedługo straci wzrok, postanowiła odwiedzić Lili i swoją siostrę, Luz. Powróciła, do Edenville, do rodzinnego domu. I od tego zaczyna się cala nasza historia, w której wychodzą na jaw tajemnice skrywane przez lata, co może przynieść zarówno duchowe oczyszczenie, jak i wiele, wiele szkód. A w dodatku wizja utraty wzroku wciąż się przybliża…
Na samym początku porywa nas już okładka, która została dopracowana wręcz do najmniejszego szczegółu. Szczegółowa, a zarazem tajemnicza. Nie ma tutaj zbędnego przerostu formy nad treścią. Łagodność zarówno obrazu, jak i kolorystyki idealnie dopasowana jest do gatunku powieściowego, a poza tym nadaje wrażenia napływającego spokoju.

Między innymi, dlatego też z góry mogłam założyć, że jest to powieść skierowana głównie dla kobiet. I tutaj się nie pomyliłam. Założyłam również, że głównym problemem będzie zarówno utrata wzroku, jak i próba odzyskania córki. No i tutaj zaczynają się schody. Przyznaję, że odrobinę się zawiodłam, gdy po przeczytaniu miałam nie tyle wrażenie niedosytu, co faktu, że raz jeden, raz drugi problem schodził na dalszy plan i nijak nie mogłam wywnioskować, który z nich koniec końców jest tym głównym. Poza tym liczyłam na pełną wzruszeń opowieść, pełna niepewności i różnych zwrotów akcji, która wręcz nie pozwoli mi zasnąć, a tego niestety nie uświadczyłam. Powieść jest ciekawa, nawet bardzo, ale mimo wszystko przewidywalna, a koniec, bądź, co bądź szablonowy.

Styl autorki jest bardzo przystępny, a język, którym się posługuje jest prosty i przyjemny, dzięki czemu nie ma problemów ze zaznajomieniem się z treścią. Właśnie dzięki temu czyta się szybko, a sama lektura, mimo, że przewidywalna, to wciągająca, a niekiedy nawet poruszająca. Poza tym muszę autorkę pochwalić z racji tego, iż naprawdę się postarała pod względem doboru bohaterów. Widać, że charaktery poszczególnych bohaterów zostały szczegółowo dopracowane, ale i dopasowane względem siebie, dzięki czemu czytało się o wiele przyjemniej, aniżeli miałoby tu czegoś brakować. Poza tym podobało mi się zastosowanie tutaj podziału powieści na dwie części - "Przedtem" i "Potem", która pozwoliła w zgrabny i przejrzysty sposób poukładać wszystkie wydarzenia. Szczerze powiedziawszy mi bardziej przypadła do gustu druga część, w której opisywane były wydarzenia po tym, jak Jessie wyjechała z rodzinnego miasta. Nie chcę zdradzać więcej szczegółów, by nie powiedzieć za dużo, dlatego tez resztę zostawiam Wam.

Ogólnie rzecz biorąc „Zanim nadejdzie ciemność” wydaje się ciekawą powieścią, odrobinę niekonwencjonalną, która czyta się lekko i przyjemnie, nawet pomijając przewidywalność zarówno samej treści, jak i finału. Osobiście uważam, że czas nad nią spędzony nie był czasem straconym. Poza tym mam nadzieję, że książka znajdzie wielu swoich fanatyków i umili niejeden spokojny wieczór przy kominku, dając tym samym chwilę odprężenia po ciężkim dniu.

Za możliwość poznania Jessie, oraz jej historii, dziękuję Wydawnictwu Mira!

Z cyklu: Czas na zabawę!


Do zabawy zostałam zaproszona przez Ruczka - za co niezmiernie dziękuję!

W takim razie nie przedłużam i zabieram się do pracy!
Oto moja lista 10 ulubionych czytadeł - do których wiecznie wracam, dają mi spora dawkę pozytywnego humoru i to właśnie przy nich relaksuję się po ciężkim dniu.

1) Seria "Harry'ego Pottera" - J.K. Rowlling -> bo to właśnie dzięki niej pokochałam czytać i bądź, co bądź zostałam książkofilem ;)

2) "Szeptem" - Becca Fitzpatrick -> Bo jako jedna z nielicznych porwała mnie od pierwszej strony i dała kilka nieprzespanych nocy - zwłaszcza w oczekiwaniu na zakupienie kolejnej części. Coś niezapomnianego - swoją droga polecam nie tylko każdemu książkofilowi, ale i tym, którzy stronią od książek - a nuż się odmieni postawa =D

3) Trylogia "Igrzyska Śmierci" - Suzanne Collins -> bo dzięki tej serii poznałam całkiem nowe wartości, a zatrważająca walka niezmiernie wciągała. Poza tym serią zainteresowałam się zaraz po jej wydaniu, a nie w momencie, gdy zdobyła popularność przez film.

4) Cykl "Zew nocy" - Keri Arthur -> To musi przeczytać każdy fan wampirów, wilkołaków i całej paranormalnej otoczki. Mnie książki wręcz porwały tak, że nie liczyło się nic innego - przez co niekiedy nie sluchałam, co się do mnie mówi x)

5) Cykl "Nocna Łowczyni" - Jeaniene Frost -> nic dodać, nic ująć. Musicie przekonać się sami - ale wiedzcie jedno: Nieprzespane noce gwarantowane x)

6) Cykl "Mroczny Łowca" - Sherrilyn Kenyon -> Spora dawka paranormali, no i co tu dużo mówić szaleńczych chwil spędzonych na czytaniu ;)

7) Seria "Dziedzictwo Kusziela" - Jacqueline Carey -> Dziwi mnie, że tak mało osób zna tę serię, bo jest naprawdę świetna! Coś innego od natłoku wampiryzmu i innych paranormali nęcących i masowo wydawanych w dzisiejszych czasach. Szczerze polecam i mam nadzieję, że niejednego z Was zachwyci!

8) Seria "Akademii Wampirów" - Richelle Mead -> dla mnie to po prostu coś lekkiego, do poczytania po ciężkim dniu w pracy, czy tez na uczelni. Może i pierwsze tomy uznawałam za ciekawe, to z każdym kolejnym moje zainteresowanie ta serią rosło. Poza tym pani Mead ma świetny styl pisania, który swoją droga uwielbiam.

9) Seria "Dary anioła" - Cassandry Clare -> dlaczego? Nie wiem. Może ze względu na bohaterów i ten poplątany wątek miłosny. Z początku uważałam, że tylko straciłam niepotrzebnie pieniądze, ale koniec końców serię pokochałam x) A wszystko za namową Himitsu, co jej się w sumie opłaciło ;)

10) "Elyria" -  Brigitte Melzer -> Od początku czułam, że książka wyłączy mnie ze świata rzeczywistego na parę ładnych godzin i nie myliłam się. Przeczytałam praktycznie jednym tchem z wielką nadzieją czekam na kontynuację ;)

Nie są to może ckliwe opowieści o miłości, a głównie paranormale i książki fantastyczne. Mimo to właśnie dzięki nim nawet najpodlejszy humor w mgnieniu oka znika, a dzień staje się o niebo lepszy ;) Ciekawi mnie czy Wy tez lubicie którąś z powyższych pozycji xD

Do zabawy zachęcam Himitsu, GumcioBook, Kassandrę oraz Larysę!
No i oczywiście każdego, kto ma na to ochotę!
Tymczasem uciekam pisać kolejną recenzję. Buziaki! ;*

Recenzja: "OMG, czyli racje i oracje" Dominy Amy Fellner


Tytuł: OMG, czyli racje i oracje
Autor: Dominy Amy Fellner 
Wydawnictwo: Literacki Egmont
Data wydania: 2012-04-11
Tom: I
ISBN: 978-83-2375-339-1
Objętość: 264
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 5/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Nie od dziś zmagamy się z problemem różnorakich wyznań. Wszędzie daje się słyszeć o prześladowaniach i innych strasznych „konsekwencjach” wybierania takiej, a nie innej wiary. Na podstawie tego powstała również masa filmów – nie tylko dokumentalnych, oraz książek, próbujących nam pokazać, że prawo wyznania to tylko i wyłącznie rzecz osobista i nijak inni nie powinni tego negować, a już bardziej karać daną osobę za to, w co lub kogo wierzy. Wiadomo, że nie od dziś jest to jeden z głównych problemów na świecie, przez co tez nie tak znowu bez problemu i szemrania on zniknie. Dlatego też usłyszawszy o „OMG, czyli racje i oracje” od razu pomyślałam, ze to musi mieć coś ze sobą wspólnego. Jakie też było moje zaskoczenie, gdy okazało się zupełnie, co innego…

Książka pani Fellner opowiada o losach czternastoletniej Ellie, która jest w połowie chrześcijanka, w połowie żydówką. I głównym wątkiem nie jest poruszana owa kwestia wyznania, a raczej fakt, że kłamstwo ma krótkie nogi. Dlatego tez trochę się zawiodłam, bowiem liczyłam na inne rozwinięcie wątku religijności, a okazało się, że to tylko „pretekst” do prawdziwego tematu, czyli kłamstwa. W fabule chodzi o to, że Ellie uwielbia dyskutować i zbijać z tropu drugiego mówcę. I nie ważne czy jest to koleżanka, nauczyciel, czy chociażby najprzystojniejszy chłopak w szkole. Poza tym dziewczyna, jak każda nastolatka – ma swoje marzenia. Marzeniem Ellie jest dostanie się do upragnionej szkoły. Gdy się do niej dostaje, radości nie ma końca, toteż wyjeżdża na obóz chrześcijański, gdzie musi wypełnić kwestionariusz, w którym mowa jest m.in. o wyznaniu. I tutaj sprawy się komplikują, bowiem dziewczyna postanawia zafałszować kilka faktów, przez co zamiast żydówki, twierdzi, iż jest chrześcijanką. Na dodatek okazuje się, ze jej rodzina nie pochwala tego, iż nastolatka wyjeżdża na obóz chrześcijański, przez co z całej fabuły tworzy się jeden wielki miszmasz…

Styl pani Fellner nie jest zły. Operuje ona prostym językiem i stylem, dzięki czemu czyta się łatwo, a i nie ma z nią większych problemów. Minusem jest fakt połączenia wątku religijnego z owym „kłamstwem”, przez co łatwo się we wszystkim pogubić. Fakt, faktem wątek dziewczyny, która zrobi wszystko, by zdobyć upragniony cel – naukę w szkole i stypendium – nawet za cenę kłamstwa i zatajenia własnej wiary jest dobry, ale mimo wszystko trochę pokręcony. Przyznam, że spodobałaby mi się bardziej, gdyby autorka skupiła się bardziej na jednej rzeczy a nie robiła takich przeskoków w tematyce. Poza tym brakowało mi czegoś w głównej bohaterce – według mnie mogłaby być bardziej dopracowana – przydałoby się trochę więcej opisów jej wyobrażeń do ogółu, czy też odczuć i uczuć, dzięki czemu można było lepiej ja poznać i wejść w jej rolę.

Książka oczywiście ma swoje plusy i jak najbardziej polecam ją wszystkim nastolatkom, – bo chyba głównie do niech jest ona skierowana. Osobom starszym może trochę mniej – chyba, że są fanatykami owych historii. Zwłaszcza, że sama okładka nie jest jakoś specjalnie na wyrost i sama sobą daje do zrozumienia zakres wiekowy, ku jakiemu jest skierowana. Podsumowując, to przyznam szczerze, że to tylko zwykła młodzieżówka. Nic specjalnego - jak dla mnie przynajmniej. Dziewczyna ukrywająca własne wyznanie - brzmi i faktycznie w czasie czytania ma się wrażenie, że jest pisana pod schemat powieści powstałych na zasadzie "dziewczyna ukrywa, że jest księżniczką, bo chce żyć normalnie", tyle, że tutaj to wychodzi tak, że dziewczyna ukrywa swoją wiarę i pochodzenie, bo chce osiągnąć to, co sobie zaplanowała. Jak kto woli – znajda się i fanatycy, i wręcz przeciwnie, więc każdy musi sam ocenić, czy jest na siłach by przez nią przebrnąć.

Za książkę i możliwość jej zrecenzowania dziękuję portalowi Sztukater.pl!

Recenzja: "Dziewczyny z Hex Hall" Rachel Hawkins

Tytuł: Dziewczyny z Hex Hall
Autor: Rachel Hawkins
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 2010-09-06
Tom: I
ISBN: 978-83-7515-122-0
Objętość: 304
Cena: 32,90

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Magia. Czarownice. Elfy, wilkołaki, zmiennokształtni. Pomyślałaby, kto - świat rodem z „Harry’ego Potttera”. Zabierając się za „Dziewczyny z Hex Hall” tak właśnie myślałam. Po kilku rozdziałach ośmieliłam się nawet wyrobić sobie, jako takie zdanie – niekoniecznie pozytywne, ale mimo to czytałam dalej.

Książka opowiada historię Sophie – szesnastoletniej dziewczyny, która w wyniku niezapanowania nad miłosnym zaklęciem, zostaje skazana do szkoły Hekate Hall, – w której musi zostać aż do swoich osiemnastych urodzin. Na pierwszy rzut oka jest to pewnego rodzaju poprawczak dla wiedźm i innych magicznych stworzeń, lecz po bliższej styczności czytelnik ma wrażenie, że to po prostu dalekie do ideału odwzorowanie Hogwartu. W Hex Hall Sophie nie próżnuje – już w kilka dni udało jej się zdobyć więcej wrogów, niż ktokolwiek przez całe swoje życie. W dodatku okazuje się, że nic nie wie ani o swoim pochodzeniu, ani o magii. Oczywiście, żeby tego było mało na jej drodze pojawia się zabójczo przystojny chłopak i jego słodka, acz upierdliwa dziewczyna, która wraz ze swoim sabatem zrobi wszystko, by zniszczyć Sophie…

Książkę zdobyłam dzięki jednej z wymian. Zabierałam się do niej przez dłuższy czas, a mimo to coś mi mówiło, żeby jej nie czytać. Ale koniec końców po nią sięgnęłam. Przeczytałam ją w zasadzie kilka godzin (z przerwami), lecz ogólnie rzecz biorąc przez większość powieści byłam zawiedziona. Nawet bardzo. Co prawda autorka pisze bardzo ciekawym językiem, rozdziały są krótkie, acz treściwe, to mimo wszystko… No cóż. Według mnie jej styl pozostawia sobie wiele do życzenia. Wciąż miałam nieodparte wrażenie, że czytam nie powieść młodzieżową, a raczej jeden, wielki fanfick rodem z „Harry’ego Pottera” i „Władcy Pierścieni”. Za dużo tutaj porównań do innych znakomitych powieści, a za mało indywidualizmu, przez co książka zwyczajnie nie porywa. Spodziewałam się po niej czegoś lepszego. Naprawdę. Niekiedy wszystko wydawało mi się bardzo ciekawe, a niekiedy wręcz nieprawdopodobne i dziecinne. Elfy płaczące skrzydłami? Oko? Latające miotły? No dobrze, to ostatnie jeszcze jestem w stanie zrozumieć, bo to akurat jeden z podstawowych atrybutów czarownic, więc nie dziwota, że większość go wykorzystuje. Ale reszta?

Przykro mi było czytając historię Sophie, że jest tak nierealna – żeby nie powiedzieć naciągana. I jakim wielkim moim zdumieniem był fakt, że przez ostatnie pięćdziesiąt stron akcja nareszcie nabrała niesamowitego tempa i tego, czego było mi potrzeba – oryginalności. Gdyby całość była, jak te ostatnie kilka rozdziałów to przyznaję, że zachwycałabym się nią i wychwalała ponad inne powieści. A tak mogę tylko powiedzieć, że fakt faktem jest ciekawa. Z początku nudzi i jest przewidywalna, ale koniec końców nieziemsko intryguje. Zwłaszcza finał.

Będąc w połowie pierwszego tomu, miałam w głowie nieodparta myśl, że po jej skończeniu za nic nie ruszę kontynuacji. Jednak, gdy dobrnęłam do końca, postanowiłam dać tej serii jeszcze jedną szansę i z nadzieją, że druga część okaże się tak wspaniała, jak końcówka pierwszego, postanowiłam przy najbliższej nadarzającej się okazji ją przeczytać. Jeśli więc chcecie poczytać pewnego wieczora coś lekkiego, lecz z zaskakującym finałem, to jest to z pewnością powieść dla Was!

Recenzja: "Magia wiedźm - rytuały, specyfiki, zaklęcia" Claire


Autor: Claire
Wydawnictwo: Studio Astropsychologii
Data wydania: 2011-10-25
ISBN:978-83-7377-497-1
Objętość: 324
Cena: 39,30 zł

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Która z nas nie marzyła kiedyś, by móc trochę poczarować? I nie mam tutaj na myśli o czarowaniu mężczyzn swoim wyglądem, a raczej o ciekawych naparach, czarach i innych specyfikach, które każda wiedźma zna na wylot. Większość z nas uważa, ze magia to tylko bujdy, czy tez zwykłe bajki dla dzieci. Co jeśli jednak magia istnieje naprawdę? Chcąc się sama o tym przekonać, postanowiłam sięgnąć po „Magię wiedźm”. Może i nie jestem wielką fanką ezoteryki, ale mimo to postanowiłam spróbować.

Książka podzielona jest na kilka rozdziałów. Jest to pewnego rodzaju poradnik i przewodnik po magicznym świecie. Oczywiście nie mam tutaj na myśli świata rodem z Harry’ego Pottera, – co to, to nie. W poszczególnych rozdziałach każdy może znaleźć coś dla siebie w zależności od interesującej go tematyki. Medytacje, magia barw, zapachów, czy chociażby miłosne zaklęcia, – to i jeszcze więcej można wynieść z owej pozycji. Fanatycy wróżb, tarota, czy chociażby wahadełek też znajdą coś dla siebie. Szczerze powiedziawszy książka jest naprawdę świetnym nie tyle poradnikiem, co ciekawostką po magicznym świecie, a znajdujące się tutaj porady, czy chociażby „przepisy” na różnorakie zaklęcia w wspaniały sposób uświetnią niejedno andrzejkowe przyjęcie.

Poza tym książka w ciekawy sposób pokazuje, jak należy się obchodzić z białą magią – a sam fakt, że przy jej stosowaniu nie można narobić żadnych głupstw jest dodatkowym plusem. Autorka zawarła w tej książce same najważniejsze rzeczy, które powinny być nadmienione, jednakże chwilami albo było zbyt ogólnikowo, albo zbyt dogłębnie, – przez co łatwo się pogubić.  Mimo wszystko czyta się ciekawie i szybko, zwłaszcza, że język jest prosty i bezproblemowy.

Styl autorki jest bardzo specyficzny do różnorakich poradników, czy też przewodników, ale w sumie pasuje to do tematyki książki. Zdania są proste i nieproblematyczne, a całość jest w miarę rzetelna, – jeśli by pominąć te kilka fragmentów, gdzie treść nie została do końca opracowana (przynajmniej według mnie).
Gdybym miała nadmienić, co tak naprawdę wywarło na mnie wrażenie, to przyznam szczerze, że dwie rzeczy. W treści urzekł mnie dział o magii miłosnej, oraz magia zapachów. Przez te dwa działy wręcz przeleciałam, jak burza, chociaż mogłabym do niech, co rusz wracać i zaczynać je od nowa. Jeśli chodzi o ogół, to całkowicie i niezaprzeczalnie zachwyciłam się okładką. Jest tak przepełniona magią, że aż nie można oderwać od niej wzroku. W dodatku kolorystyka jest niesamowicie nasycona wręcz idealnie dobrana. Ukazuje wszystko, co trzeba. W dodatku grafika znajdująca się wewnątrz książki tylko nadaje wszystkiemu jeszcze lepszego wrażenia.

Podsumowując, „Magia wiedźm” zachwyci każdego fana ezoteryki. Pozostali zapewne też znajdą coś dla siebie, bo książka jest przepełniona ciekawostkami i różnorakimi poradami. Na pewno przyda się osobom, które uwielbiają planować andrzejkowe przyjęcia z magią w tle. Dobrze też się sprawdzi w roli prezentu – tutaj jednak trzeba uważać, komu się ją ma zamiar podarować. Wiadomo nie każdy lubi tego typu książki. Dlatego zawsze należy dobierać go pod typ i upodobania osoby obdarowywanej.

Za możliwość poznania od podszewki tajemnic białej magii dziękuję Studiu Astropsychologii!

Recenzja: "Grzechy Joanny" Joanna Marat


Tytuł: Grzechy Joanny
Autor: Joanna Marat
Wydawnictwo: Replika
Data wydania: 2012-11-25
Tom: I
ISBN: 978-83-76741-54-3
Objętość: 240
Cena: 25,90 zł

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Ciężka, ale do zmęczenia.

„Wszystkim się wydaje, że jej palce dotykają tylko starych pergaminów, że jej oczy błyszczą tylko na widok średniowiecznych malowideł. Jak mocno ci wszyscy się mylą...”

Zwykle z rozwagą podchodzę do tego typu książek, a mimo to, gdy tylko przeczytałam opis „Grzechów Joanny” stwierdziłam, że to jest to. Pierwsza myśl, jaką miałam, to to, że muszę ją mieć. A przynajmniej przeczytać jak najszybciej. Wiem, że właśnie dlatego postawiłam jej dość wysokie wymagania, którym bądź, co bądź owa pozycja nie sprostała.

Cała opowieść rozgrywa się w Polsce. Tytułowa Joanna jest miłośniczką średniowiecza. Ja bym ją nazwała wręcz fanatyczką. Jej historia zaczyna się właściwie dość zwyczajnie – nawiązuje internetowa znajomość z pewnym mężczyzną. Nie jest to jednak zwyczajna znajomość i oboje dobrze o tym wiedzą. Nie bawią się w żadne podchody, a główna bohaterka daje ponieść się wyobraźni… Aż za bardzo, bo gdy dochodzi do ich spotkania, zwykła znajomość przemienia się w dziką namiętność aż przesyconą żarem i wzajemnym nienasyceniem. Oczywiście, żeby nadać historii prawdziwego obiegu są i tacy, którzy zrobią wszystko by ten „związek” nie przetrwał, a mężczyzna zniknął z życia Joanny najszybciej, jak to możliwe.

Przy opisie, który miałam okazję czytać przed jej przeczytaniem, pokuszono się o stwierdzenie, że „w tej opowieści nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka”. Fakt. Tutaj musze się zgodzić w pełni. Myślę, że jednak ja mam na myśli tutaj zupełnie, co innego, niż było pierwotnie zamierzone. Powieść ta jest pisana w formie dziennika – przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak forma 3-osobowa zupełnie do tego nie pasuje. Szczerze powiedziawszy bardziej by mi odpowiadało, gdyby całość była pisana w formie pierwszoosobowej – możliwe, że dzięki temu lepiej bym zrozumiała przekaz, który miał w niej być, a go nie widziałam.

Styl autorki może i nie jest wyszukany, ale nie jest też ciężki. Widać, że pani Marat ma "lekkie pióro", operując prostym językiem. Nie ma tutaj zwrotów niezrozumiałych, czy też trudnych do wyjaśnienia. Jeśliby patrzeć pod względem gatunkowym, to książka jest bardzo realistyczna i w sumie przekonująca. Wątki rozwinięte wystarczająco, nie ma się uczucia niedosytu. Wszystko opisane bardzo szczegółowo. Widać, że autorka się napracowała – zwłaszcza przy kreowaniu bohaterów.

Mimo to spodziewałam się czegoś lepszego. Są chwile, gdy książka wciąga bez reszty, (chociaż jest ich stosunkowo mało w porównaniu do całości), ale i takie, gdy nie chce się nic więcej, jak tylko rzucić ją w kąt. O tak, miałam kilka takich momentów w trakcie czytania. Z dużo tutaj psychologicznego rozumowania, przez co łatwo się pogubić nie tyle w samej fabule, co w postawie głównej bohaterki. Jak dla mnie została ona zbyt małostkowo potraktowana i niedokładnie nakreślona. A szkoda. Skoro o bohaterach mowa, to chyba jeszcze nigdy, żadnego z bohaterów tak nie znienawidziłam, jak Xawerego. Dlaczego? Sama nie wiem. Jakbym miała się ukierunkować, za co i dlaczego to jedyne, co mogę w tej sytuacji powiedzieć – „za ogół”. Za charakter i te jego odzywki. Według mnie autorka przedstawiła tutaj jeden z najgorszych możliwych typów faceta, jaki istnieje. Taki czarny charakter, tyle, że aż na zbyt upierdliwy.

Tak, jak na treści się zawiodła, tak też od okładki nie mogłam oderwać oczu. I tutaj znowu w stu procentach pasuje sentencja „Nie oceniaj książki po okładce”. Może i postawiłam wysoko poprzeczkę, przez co też się zawiodłam, ale mimo to nie uważam, że jest to pozycja, którą należy spisać na straty, bowiem są niekiedy chwile, gdy czyta się z chęcią czekając na więcej takich momentów. Mi akurat do gustu nie przypadła, mimo to starałam się poszukać w niej jakiś pozytywów. Myślę, że znajdą się i tacy, którym „Grzechy Joanny” spędzą sen z powiek, o ile tylko lubią takie niekonwencjonalne opowieści z dość nietypowymi zagraniami głównych bohaterów.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania "Grzechów Joanny"
dziękuję Wydawnictwu Replika!

Recenzja: "Dekorowanie potraw" Joanna Góźdź



Tytuł: Dekorowanie potraw
Autor: Joanna Góźdź
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2012-07-21
Tom: I
ISBN: 978-83-7799-746-8
Objętość: 108
Cena: 22,90 zł

Moja ocena: 7/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Kto z nas nie chciałby zaskoczyć swoich gości? Chyba nie ma na świecie takiej osoby, która nie miałaby ochoty zaimponować znajomym, przyjaciołom, czy nawet rodzinie. Dlaczego więc nie zrobić tego kulinarnymi przysmakami? Albo raczej – ich wykonaniem i podaniem? Ależ można! „Dekorowanie potraw” pokazuje, jakie to proste, przyjemne, a co najważniejsze miłe dla oka i przede wszystkim smaczne! Dzięki tej książce nawet największy amator zamieni się w wielkiego szefa kuchni. Może nie tyle w gotowaniu, co właśnie zdobnictwie i dekorowaniu potraw wychodzących spod jego ręki.

Jeśli chodzi o treść książki, to na samym początku kryje się krótki wstęp, dzięki któremu możemy dowiedzieć się, jakie kuchenne przyrządy przydadzą się w naszej kuchni, by moc dokonywać kulinarnych dzieł sztuki. Koniec końców przechodzimy do owych „dzieł”, czy też, jak kto woli nazywać „perełek”. Każda instrukcja zawiera w sobie zarówno opis wykonania, potrzebne materiały, jak i fotografie, dzięki którym łatwiej i szybciej opanować tę magiczną sztukę tworzenia arcydzieł z jedzenia. Wiadomo – jest to wielki plus dla wzrokowców, do którego grona również się zaliczam, – dlatego tez popieram taki zabieg, jak jest tutaj uwidoczniony (mam na myśli tutaj krótkie opisy i masę zdjęć).

Szczerze powiedziawszy w kuchni do tej pory próbowałam zbytnio nie szaleć – zwyczajnie bałam się efektów swojej pracy. Nie, żebym była taką okropną kucharką, ale swoją drogą chyba wolę piec słodkości – przynajmniej idzie mi to sprawniej, jak zauważyłam na imprezach u znajomych. Mimo to rzuciwszy się w wir gotowania postanowiłam sprawdzić, co poniektóre „przepisy” w praktyce. Swoją drogą niektóre z pokazanych w książce zdobień bardzo przypadły mi do gustu – mam tutaj na myśli nici z cukru, czy też pomidorową różę. Zaciekawiły mnie też ozdoby na ciasta i torty, jednak do dziś nie wiem, gdzie mogłabym kupić tak po prostu masę cukierniczą, – dlatego też nie miałam możliwości ich przetestowania. Możecie być jednak pewni, że przy moim oślim uporze, gdy tylko uda mi się ją zdobyć, od razu ruszę do kuchni, by w niej szaleć i tworzyć coraz to nowe dekoracje do różnorakich potraw.

Książka i zawarte w niej w niej przepisy na pewno sprawdzą się na niejednym domowym przyjęciu, zachwycając gości zarówno swoją prostotą, jak i oryginalnym wykonaniem. Minusem jest jednak fakt, że według mnie większość z tych dekoracji jest powszechnie znana i nie wszystko mnie zaskoczyło tak pozytywnie, jak myślałam. Ogólnie miałam nadzieję, że owe przepisy będą bardziej wyrafinowane i gustowne, tak więc tutaj się odrobinę zawiodłam. Kolejnym faktem, a raczej minusem jest to, że większość z nich ugruntowana jest głównie na warzywa i to w dodatku na takie, których nie każdy toleruje.

Wiem jednak, że każdy, kto lubi eksperymentować i podawać potrawy oryginalnie wyglądające, z pewnością polubi ową pozycję i będzie mu służyła przez długie lata, a znajomi na pewno będą zachwyceni oryginalnym wyglądem potraw, które już samym wzrokiem nasycą niejedną osobę.

Za książkę i masę porad w niej zawartych dziękuję 

Recenzja: "Zauroczenia" Pamela Wells


Tytuł: Zauroczenia
Autor: Pamela Wells
Wydawnictwo: Wilga
Data wydania: 2012-01-19
Tom: II 
ISBN: 978-83-259-0410-4
Objętość: 360
Cena: 29,99 zł

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

„Dziewczyny szukają nie tylko miłości!” – Prawda to, czy nie? Niektórzy mogliby się nad tym rozwodzić, inni zaś od razu odpowiedzieć. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, jak to mawiają… Mimo to czasem warto sobie odpowiedzieć na pytanie, „Co jest ważniejsze?”. Miłość? Związek? A może prawdziwa przyjaźń? O tym przekonały się nasze bohaterki, które poznaliśmy już w poprzednim tomie znanym wszystkim pt. „Złamane serca”. Wiadomo miały one tam swoje lepsze i gorsze chwile, ale mimo to ich przygody i co ważniejsze zdobyte doświadczenia w kolejnej części są równie ciekawe…

Pamela Wells, to wspaniała pisarka, która zadebiutowała powieścią dla nastolatek przepełnioną miłosnymi westchnieniami, rozstaniami, ale i nie tylko. „Złamane serca” porwą każdego czytelnika w wir młodzieńczych miłostek, pomagając zrozumieć, „dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej”.

W pierwszej części poznaliśmy 29 zasad, które stworzyłyby pomogły zarówno im, jak i innym dziewczynom zapomnieć o swoich ex po rozstaniach mniej lub bardziej bolesnych. W tomie drugiej zaś mamy do czynienia z 41 punktowym „Kodeksem zauroczeń”, dzięki którym Alexia, Sydney, Raven oraz Kelly postanawiają dowieść, że można zdobyć każdego chłopaka, niemożliwe staje się możliwe. Powstał on tak po prawdzie na potrzeby Kelly, która, jako jedyna singielką postanawia rozkochać w sobie swojego trenera. Ale nie tylko. Tak po prawdzie każdej z nich przyda się mała porada w sprawach związków i nastoletnich miłości. Dzięki „Kodeksowi…” dziewczyny uczą się, że jeśli się bardzo chce można osiągnąć, wiele, ale również, że życie nie zawsze jest takie kolorowe, jakby się chciało…

Gdybym miała przyrównać do siebie obie części, to z góry mogę powiedzieć, że pierwsza część wywarła na mnie o wiele lepsze wrażenie, niż obecna. Dlaczego? Może głównie, dlatego, że było to cos nowego, coś innego, ale też niekoniecznie. Powiedziałabym bardziej, że w „Zauroczeniach” styl i zapał pani Wells nieco podupadł, a sama powieść stała się bardziej przewidywalna. Za pewne znajdzie się wiele osób, którym książka przypadnie do gustu, w co nie wątpię, mimo to uważam, że autorka w pewien sposób zrezygnowała z wykorzystania swojego potencjału i pisarskiego talentu w całości.

Jeśliby napomknąć o języku powieści to jest łatwy i przystępny. Wszystko napisane jest prosto, bez zbędnych, długich (i zwykle nudnych) opisów. Zdania krótkie, acz treściwe. Tak samo, jeśli chodzi o dialogi. Może czasami aż za bardzo, przez co fabuła jest chwilami aż za bardzo przewidywalna i odrobinę nużąca. Mimo niektórych chwil, gdy znudzenie brało górę, muszę stwierdzić książka jest ciekawa i nie żałuję, że ją przeczytałam.

Za to okładka i zdobnictwo przy każdym rozdziale jak zwykle podbiło moje serce doszczętnie. Prostota, ale za to wykonana w bardzo miły dla oka sposób. Poza tym wszyscy wiedzą, ze mam słabość do fioletu, dzięki czemu oprawa jeszcze bardziej przykuła moją uwagę.

Podsumowując książka ciekawa, acz na kolana nie powala. Polecić mogę ją osobom, które nie są jakoś zbytnio wymagające w stosunku do literatury młodzieżowej. Według mnie jest to bardziej lekka lektura, na wytchnienie po ciężkim dniu, aniżeli powieść warta miana bestselleru. Z mojej strony mogę mieć tylko nadzieję, że pani Wells w kolejnych swoich powieściach pójdzie „na całość” i pokaże, na co naprawdę ją stać, zaskakując nie tylko mnie, ale i znając życie wiele innych osób.

Za możliwość poznania Kodeksu Zauroczeń dziękuję portalowi nakanapie.pl

Recenzja: "Rozkosz nieujarzmiona" Larissa Ione



Tytuł: Rozkosz nieujarzmiona
Autor: Larissa Ione
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 2012-07-05
Tom:
ISBN: 978-83-61386-14-8
Objętość: 406
Cena: 35,90

Moja ocena: 9/10 pkt.
Szufladka: Wspaniała!

Uwierzylibyście, że istnieje szpital dla demonów? Nie? No właśnie. Tyla też nigdy by w ten fakt nie uwierzyła. Co prawda jest okrzyknięta mianem Zabójczyni Demonów, pracując dla tajnej organizacji Aegi i żyje z ich zabijania, ale nigdy by nie dopuściła do swoich myśli, że demony mogą być na tyle ludzkie i „dobre”, by otwierać szpitale i tym samym ratować się nawzajem.

Cała historia zaczyna się od tego, że Tyla trafia do owego demonicznego szpitala po jednej z nieprzyjemnych sytuacji i zostaje uratowana przez niezwykle seksownego doktorka Eidolona, który okazuje się… Inkubem. Tuż przed przemianą, a co za tym idzie – niezwykle napalonego. Z sekundy na sekundę, ciało dziewczyny zaczyna płonąć od zmysłowych rozkoszy, które nie dają jej spokoju, które w dodatku owy „doktorek” pobudza samym swoim istnieniem… Niestety Tyla musi wybierać między uczuciem do demona, a lojalnością wobec swoich towarzyszy, a konsekwencje jej czynu są ogromne. Eidolon zaś porywa się na niemożliwą misję – pozwala dziewczynie posiąść zarówno swą dusze, jak i ciało, co może być nieodwracalne w skutkach.

Jak to się skończy? Oczywiście, że wam nie powiem. Liczę jednak, że w najbliższym czasie sami się o tym przekonacie. Zwłaszcza, że książka jest fantastyczna. Naprawdę! Mnie, jako osobę strasznie wybredną – mało, co zadowala na tyle, że nie pozwala spać – a historia Tyli i Eiolona właśnie do takich należy. Akcja nakręca czytelnika od samego początku. Wiecznie coś się dzieje i nie ma chwili na nudę. W dodatku sceny owych „rozkoszy” tylko nakręcają cały mechanizm i porywają czytelnika bez reszty w ten demoniczny i zawiły świat. Jak na tematykę paranormal romance książka skrojona jest wręcz idealnie i uniesposób jest się tutaj czegoś przyczepić. Oczywiście znając mnie i tak znalazłam jakieś, „ale”, lecz o tym później.

Gdybym miała napomknąć o samym wydaniu, to przyznaję, że wykonane bardzo profesjonalnie. W szczególności przypadła mi do gustu okładka, która z jednej strony w bardzo dobitny sposób ukazuje treść książki, z drugiej zaś dodaje całości charakteru i animuszu. Jedynym minusem, co do okładki jest brak jej usztywnienia – nie mam na myśli twardej oprawy, a raczej dodania chociażby „skrzydełek”, dzięki którym oprawa aż tak by się nie niszczyła na rogach.

Fabuła jest bardzo dobrze skrojona, wszystkie wydarzenia w bardzo szczegółowy sposób ze sobą powiązane. Mimo, że wszystko jest napisane prostym językiem, to nie ma w powieści przewidywalności i nudy, a wręcz przeciwnie. Z każdą stroną historia wciąga coraz to bardziej. Zapewne jest to poniekąd zasługa stylu, jakim posługuje się pani Ione. Jest on bowiem prosty i nieprzesadzony, ale również bardzo dobitny. Dialogi i opisy są krótkie, acz treściwe – niestety nie można tego już powiedzieć o samych rozdziałach, które ciągną się niekiedy przez kilkadziesiąt stron. Według mnie krótsze rozdziały byłyby tutaj bardziej odpowiednie.

Gdybym miała napomknąć coś o bohaterach to stwierdzam, że są wykreowani w taki sposób, jaki trzeba. Niczego im nie brakuje. Każdy, nawet bohater epizodyczny posiada wady, jak i zalety. Jedyne, co poniektórym może się nie spodobać, to fakt, że Eidolon oraz jego bracia zostali pokazani, jako chodzący bogowie seksu – zwłaszcza Eidolon. Chwilami jest aż na zbyt idealny, ale koniec końców ma tez sporo słabości i wad, które nie zawsze są widoczne na pierwszy rzut oka. Do pozostałych chyba nie mam żądnych zastrzeżeń, szczerze powiedziawszy.

Podsumowując, książka jest naprawdę warta ceny, jak i czasu nad nią spędzonego. Porwie niejednego czytelnika w taki sposób, że nawet nie zauważy, gdy dobrnie do jej końca i będzie czuł spory niedosyt i chęć przeczytania kontynuacji. Zwłaszcza mogę ją polecić fanatykom paranormal romance z dużą dawką scen paranormalnych, oraz erotycznych.  Chociaż wszystko jest tutaj w pewien sposób przez autorkę dawkowane, to i tak ma się wrażenie, że większość kręci się wokół uczucia Eidolona i Tyli – a nie jest to przecież jedyny wątek powieści. Tak, czy siak ja mam nadzieję na szybką kontynuację, ponieważ nie mogę się doczekać, jak wszystko się dalej potoczy, a Was mogę jedynie ze szczerym sercem zachęcić do jej przeczytania, bo jest, co czytać – to na pewno!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania "Rozkoszy nieujarzmionej" dziękuję 

Recenzja: "Tygrysie Wzgórza" Sarita Mandanna (audio)


Tytuł: Tygrysie wzgórza
Autor: Sarita Mandanna
Czyta: Janusz Zadura
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2012-08-22
Objętość: 22 godz.
Cena: 34,90

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Kto z nas nie z na historii o zakazanej miłości? Dla miłośników romantycznych historii, to już praktycznie chleb codzienny. Ale czy aby na pewno każda z nich jest taka sama? Otóż nie. Każda z nich ma w sobie cos indywidualnego, wyjątkowego i zachwycającego…

Jedną z takowych historii jest opowieść o Dewi – zjawiskowo pięknej dziewczynie i sławnym pogromcy tygrysów – Maću. Ich opowieść ma miejsce w południowych Indiach XIX wieku. Gdy poznajemy Dewi, bawi się ze swoim przyjacielem Dewanna nad brzegiem rzeki. Jako, że są praktycznie nie rozłączni, to na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że to właśnie im przypisany jest wspólny los. Lecz, gdy dziewczyna na uroczystościach tygrysiego wesela poznaje pogromcę tygrysów, wie, że tylko z nim chce spędzić resztę życia. Ma świadomość, że nie pokocha już innego, że to właśnie Maću jest tym jedynym. Daje się owładnąć całkowicie temu uczuciu. Nie wie jednak, że Dewanna, darzący ją skrytym uczuciem od dawien dawna, ma zamiar ją poślubić. Wszystko to sprawia, że sprawy przybierają nieoczekiwany obrót…

Szczerze powiedziawszy „Tygrysie wzgórza” miałam na swojej liście od dawien dawna. Zwłaszcza, że jestem wielka fanatyczką opowieści rodem ze starożytnych Indii. Od zawsze uważałam, że hinduskie historie – zwłaszcza te o miłości – są przepełnione nieodkrytą wciąż tajemnicą, która tylko czeka, by się w niej zagłębić i przepaść bez reszty. W chwili, gdy zabierałam się za odsłuchiwanie tej wspaniałej historii, wiedziałam, że uniesposób będzie się od niej oderwać. I poniekąd miałam rację. Powieść ta jest skrojona naprawdę na miarę czasu. Wszystko jest na swoim miejscu, wydarzenia, mimo, że się ze sobą przeplatają, to nie mieszają i wszystko zgrane jest w jedną, logiczną całość. Z przyjemnością słucha się opowieści o ich przygodach. Wszystko jest opisane bardzo realistycznie. W chwili, gdy opisywane były plantacje kawy, to przyznaję, że sama wyobraziłam sobie jej zapach na tyle, że pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po odejściu od komputera, to zaparzenie sobie kubka gorącej, aromatycznej kawy.

Sama autorka potrafi w wspaniały sposób wprowadzić czytelnika w tajemniczy świat Indii, gdzie wszystko jest takie wyraziste i warte zobaczenia. Miejsce, gdzie różne uczucia mają ujście zarówno w powieści, jak i w tym przypadku słuchacza. Niestety, gdybym miała to powiedzieć o lektorze, który podjął się czytania owej powieści, to bym skłamała.  Przyznaję, że głos lektora nie przypadł mi do gustu. Bądź, co bądź bardziej bym widziała w tej roli jakąś kobietę – nie żebym była feministką, ale przy takiego typu powieściach zwyczajnie męski, ciężki głos mi nie odpowiada. Kolejnym minusem, jaki mogę nadmienić to fakt, że na okładce, [która swoją drogą jest wspaniała] widnieje adnotacja, że jakoby jest to „Indyjskie Przeminęło z wiatrem”]. Błąd. Nawet bym powiedziała, że wielki. Jak dla mnie obie powieści może i mają kilka podobnych tematów, ale bądź, co bądź różnią się od siebie znacznie.

Skoro już nadmieniłam o okładce, to dodam tylko, że idealnie oddaje klimat powieści. Nie jest ani przesadna, ani wybrakowana. Po prostu dopracowana w każdym calu. Ale jak wiadomo w każdej książce są i plusy, i minusy. Tak też jest w tej, jak widać.

Podsumowując „Tygrysie wzgórza” są warte zachodu, chociaż przyznaję lektor nieco obniżył mój zachwyt nad tą powieścią. Tak samo, jeśli chodzi o błędne przyrównanie do „Przeminęło z wiatrem”. Poza tym chyba nie mam, jako tako większych zastrzeżeń i śmiało mogę polecić fanatykom hinduskich kultur, jak i miłosnych historii, pełnych zawirowań. Mam tylko nadzieję, że autorka jeszcze nie raz nas zaskoczy tak wspaniałą historią, jak ta, a póki, co, gdy już przesłuchałam całego audiobooka, to i tak w planach mam dodatkowo przeczytanie „Tygrysich wzgórz” w wersji papierowej.


Za możliwość przeniesienia się do tajemniczego świata Indii dziękuję portalowi nakanapie.pl!

Z cyklu: Stosik na wrzesień

No i nareszcie obiecany stosik.

Od chwili, gdy go pierwotnie chciałam dodać, trochę się rozrósł. Ale co najważniejsze - wreszcie znalazłam zaginiony kabel od aparatu - w zasadzie przez przypadek. No i dzięki temu prezentuję moje kochane stosisko - tak... duże wyszło - tak "troszeczkę" =P

Podzieliłam go więc na dwie części, ale na sam początek pokażę, jak wygląda w całej swej okazałości!

Wiadomo - dla niektórych wrzesień to czas, gdy zaczyna się szkoła i mają mniej czasu na recenzowanie - no i czytanie oczywiście. Bogu dzięki ja się już w tej grupie nie znajduje i ze spokojem mogę sobie czytać całymi dniami, przez okrągły miesiąc, gdy - stety, niestety - i dla mnie zaczną się zajęcia.

Chociaż znając mój kochany uniwersytet, przez pierwsze miesiące będę miała głównie wykłady, więc pomiędzy notowaniem różnych dziwnych chorób i sposobów leczenia, będę siedzieć i czytać moje kochane paranormale, i inne takie. Zwłaszcza, że zbliżają się premiery moich ukochanych serii! No ale do rzeczy. Czas na pierwszą część stosu:

Od góry:

1) "Tygrysie wzgórza" - Sarita Mandanna -> audiobook do recenzji od Portalu Nakanapie. Recenzja już gotowa, czeka tylko na akceptację.

2) "Dieta startowa. Odżywianie zgodne z zegarem biologicznym" - Dr Alain Delabos -> od Wydawnictwa Videograf II. Szczerze powiedziawszy to mnie dzisiaj zaskoczyła ta przesyłka - ale ja i moja skleroza i tak się cieszymy! ;)

3) "Paradise Kiss. Tom 1" - Ai Yazawa -> zapożyczone od EmilyStrange i szczerze powiedziawszy już "pochłonięte"

4) "Bleach 19" - Tite Kubo -> j.w.

5) "W siódmym niebie" - Alyson Noel -> od dawien dawna się na nią czaiłam, a przy ostatniej wyprawie z Emily do biblioteki nie sposób było mi jej nie wypożyczyć.

6) "Nieziemska" - Cynthia Hand -> promocyjny zakup w Matrasie za bagatela 14zł

7) "Anielska" - Cynthia Hand -> j.w.

8) "Żelazny król" - Julie Kagawa -> prezent od mojej kochanej mamusi zakupiony w czasie wielkiej wyprzedaży w Matrasie

9) "Żelazna córka" - Julie Kagawa -> również prezencik od mamy z wyprzedaży w Matrasie ;)

10) "Zauroczenia" - Pamela Wells -> egzemplarz recenzencki od Portalu Nakanapie



No i przyszła pora na część drugą!
Od góry:





11) "Rozkosze nocy" - Sherrilyn Kenyon -> efekt jednej z wymian na LC

12) "Grzechy Joanny" - Joanna Marat -> egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Replika

13) "Klasztor" - Panos Karnezis -> długo wyczekiwany egzemplarz od Repliki. Dziękuję pięknie!

14) "Bractwo Czarnego Sztyletu. Ofiara Krwi" - J.R.Ward -> egzemplarz od Wydawnictwa Videograf II

15) "Rozkosz nieujarzmiona" - Larissa Ione -> w trakcie czytania, a już przeze mnie uwielbiany egzemplarz recenzencki od Papierowego Księżyca

16) "Pierwszy grób po prawej" - Darynda Jones -> moja "mała niespodzianka" od pana Artura z Papierowego Księżyca. Jeszcze raz pięknie dziękuję!

17) "Dotyk ciemności" - Karen Chance -> egzemplarz recenzencki od Papierowego Księżyca

Już od dawien dawna nie nazbierało mi się w przeciągu miesiąca tyle nowości i pyszności. Co nieco jest jeszcze w drodze, ale to już Wam zaserwuję w kolejnym stosie na nowy miesiąc. No, ale przyznajcie, jest na co popatrzeć =) A gdy wyjdą tylko moje ukochane książki i ruszę do księgarni, to możecie się spodziewać, ze kolejny stos będzie równie owocny!

Recenzja: "Elyria. Polowanie na czarownice" Brigitte Melzer



Tytuł: Elyria. Polowanie na czarownice.
Autor: Brigitte Melzer
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2012-08-22
Tom: I
ISBN: 978-83-7799-189-3
Objętość: 320
Cena: 39,90

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Chyba każdy z nas słyszał o czasach, gdy kobiety były palone na stosach, jako potępiane czarownice. Elyria, główna bohaterka powieści, córka trupy komediantów zostaje oskarżona o uprawianie czarów i skazana na stos. Bądź, co bądź z początku oskarżona niesłusznie, lecz, jak się później okazuje, dziewczyna nieświadomie zyskuje niszczycielską moc, nad którą nie potrafi zapanować. Ocalona w ostatniej chwili od straszliwej śmierci, Elyria wie, że nie może wrócić do trupy i rodziny. Postanawia odejść wraz z Ardanem i nauczyć się panować nad nowo zdobytą mocą. Nie jest to dla niej łatwe, zwłaszcza, że na drodze staje jej wiele przeciwności losu, przez które niekiedy ceną staje się jej życie, a jak się później okazuje, wszystko jest związane z prastarą przepowiednią…

Bądź, co bądź jest to moja pierwsza styczność z twórczością panią Melzer. Po trudnym początku przyznaję, że pozytywna. Autorka w zjawiskowy sposób potrafi połączyć fakty wyjęte z historycznych dziejów i swoją szaloną wyobraźnię, dzięki czemu powstała „Elyria…” Może i z początku prolog wydawał się ciężki, ale mimo to w miarę czytania książka nabierała tempa i z coraz większą chęcią ją czytałam. Przyznaję, że koniec końców tak się w niej zatraciłam, że nie zauważyłam nawet, gdy przeczytałam całość.

Styl pani Melzer jest ciekawy, acz różni się od innych powieści „magicznych”, jak np. ten w książkach pani Rowling o słynnym małym czarodzieju. Również język różni się od innych, znanych powieści fantastycznych. Najtrudniej było mi się przyzwyczaić do tych wszystkich dziwnych imion, które z początku ciężko było mi szybko czytać i musiałam się stopować, ale w miarę czytania je zapamiętałam i czytanie było o wiele przyjemniejsze.

Gdybym miała powiedzieć to, co mnie jeszcze irytowało w tej powieści to fakt, że rozdziały z czasem strasznie się wydłużały i miały momentami ponad dwadzieścia stron. Osobiście wolę krótsze acz treściwe rozdziały, aniżeli strasznie długie, zwłaszcza, gdy mam zasadę, że nie przerywam czytania aż do skończenia rozdziału, – co chwilami było męczące. Poza tym nie każdy lubi strasznie szczegółowe opisy miejsc, sytuacji, a mało dialogów, co tutaj stety, czy niestety ma miejsce. Nie przypadł mi również do gustu początek, który według mnie wydaje się drastyczny. Mam tutaj na myśli sposób piętnowania złodziei. Rozumiem, że „tak musi być”, ale mimo wszystko ciężko było mi przez tę scenę przebrnąć. Poza tym chyba, co do samej treści nie mam jakiś wielkich zażaleń.

Skoro wyznałam już wszystkie negatywy to czas na pozytywy. Zaczynając od początku to muszę przyznać, że okładka jest niesamowita. Strasznie przyciąga wzrok. I te oczy… Jeszcze zanim się zabrałam za czytanie, wiedziałam, że mają związek z treścią i nie pomyliłam się.  Całość nadaje książce tajemniczości i magiczności, która są oczywiście tutaj najważniejsze. Bardzo przypadł mi do gustu wątek Elyrii i Ardana – zwłaszcza sposób, w jaki został ukazany. Sami bohaterowie zarówno dobre, jak i złe charaktery byli dopracowani bardzo szczegółowo, dzięki czemu wydawali się nad wyraz realistyczni. Kolejnym plusem był czas akcji – większość obecnie wydawanych powieści rozgrywa się w czasach współczesnych, a niekiedy nawet w przyszłości, przez co każda kolejna książka jest coraz to mniej zaskakująca niż poprzednia. Według mnie autorka postąpiła bardzo rozsądnie ukazując czasy przez niektórych pisarzy pomijane. Właśnie, dlatego można oprzeć się zarówno na historii, jak i popłynąć wyobraźnią na szerokie wody. Przy tej  lekturze nie sposób się nudzić, a koniec końców czytelnik czuje nawet lekki niedosyt.

„Elyria. Polowanie na czarownice” jest zarówno warta swojej ceny, jak i czasu spędzonego na jej czytaniu. Ze szczerym sercem mogę ją polecić każdemu, zwłaszcza osobom lubującym się w druidach, magii i średniowieczu, no i oczywiście w wątkach miłosnych. Liczę na to, że powieść ta wyniesie się ponad wyżyny i zdobędzie miano bestselleru w wielu księgarniach i portalach czytelniczych. Z mojej strony mogę tylko dodać, że z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych powieści wydanych przez panią Melzer z nadzieją, że będą tak wspaniałe, jak przygody Elyrii.

Za magiczne przygody z Elyrią, dziękuję Wydawnictwu Świat Książki, oraz Księgarni Weltbild!

Recenzja: "Zielone jabłuszko" Izabela Sowa

Tytuł: Zielone jabłuszko
Autor: Izabela Sowa
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data wydania: 2012-07-25
Tom: I
ISBN: 978-83-10-12236-0
Objętość: 288
Cena: 31,90

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Polska. Lata osiemdziesiąte. Kryzys. Beznadzieja. Jedzenie na kartki. Puste półki sklepowe. Kto by chciał powrócić do tych czasów? No właśnie… Ja sama w owych latach nie żyłam, ale słuchając opowieści innych, to jakoś nie bardzo chciałabym się w nich znaleźć. Ale, jak wiadomo są i tacy, którzy by tego chcieli. Wiadomo jednak – czasu się nie cofnie. Czyżby? Otóż nie, bo dzięki książce pani Izabeli Sowy jest to po części możliwe.

„Zielone jabłuszko” to kolejna powieść z serii „Babie lato” stworzona głównie dla płci pięknej. Książka opowiada o losach Ani Kropelki, która mieszka z dziadkami i kotem w małym i na pozór nudnym miasteczku osadzonym w latach osiemdziesiątych. W miejscu, gdzie dla większości jedynym i zarazem największym marzeniem jest migracja za ocean. Do lepszego życia. Ale nie dla Ani. Dziewczyna kocha swoje miasto. Swój dom. Nie chce uciekać tak, jak jej matka, która ją opuściła, by móc uciec do USA i wieść lepsze życie, zostawiając córkę pod opieką dziadków. W dodatku nadchodzące wydarzenia nie dość, że wywracają życie licealistki do góry nogami, to jeszcze musi pokazać innym, że nie ma rzeczy niemożliwych…

Zabierając się za tę książkę przyznaję, że liczyłam na coś więcej, niż dostałam. Zwłaszcza po tych wszystkich zachwytach ze strony innych osób, oraz samego wydawnictwa. Główną bohaterkę nie sposób nie lubić, ale mimo wszystko miałam wrażenie, że nie jest ona do końca dopracowana. Czegoś jej brakowało. Tak samo, jeśli chodzi o fabułę. Może i była lekka i przyjemna, ale działo się mało. Momentami Az za bardzo nużyła, a tego w powieściach nie lubię – niezależnie od tematyki. Nie przypadł mi do gustu również czas akcji, chociaż wiem, że to właśnie na nim się wszystko opierało. Mało jest książek, gdzie fabuła tworzona jest w latach osiemdziesiątych, więc potencjalnie można sporo poszaleć pisząc taką powieść. Tutaj zaś mam wrażenie, że autorka po prostu nie rozwinęła skrzydeł i nie wykorzystała swojego potencjału do cna, a szkoda. Styl i język autorki jest przyjemny, logiczny i nie komplikuje całości. Nie ma tutaj jakiś zawiłych historii, wszystko pisane jest prostym językiem, a co najważniejsze nieproblematycznie.

„Zielone jabłuszko” na pewno znajdzie wielu swoich fanatyków. Może i ja do owego grona nie należę, ale powieść pani Izabeli to jest lekka historyjka pisana na miarę czasów, którą najlepiej by się czytało wieczorami przy kominku. Albo przed snem. Jest ona skierowana do kobiet, co swoją drogą widać na pierwszy rzut oka, więc zdziwiłby mnie fakt, gdyby któryś z panów pokusiłby się na nią.

Co mnie w niej urzekło? Okładka. Naprawdę. Wiem, że nie ocenia się książki po okładce, co mówiłam już nie raz, ale ta zasługuje na me uznanie i napomknięcie o niej, bo jest wspaniała. Nie dość, że kolorystyka i delikatność, jaką sobą ukazuje, to idealnie oddaje nie tyle fabułę książki, co styl autorki i ogół powieści. Lekka, przyjemna, nieskomplikowana. Może i mam kilka zastrzeżeń, co do niej, to nie miałam ochoty by ją odłożyć. Gdy się ja już zacznie, to mimo wszystko chce się doczytać do końca. I to jest spory plus.

Komu bym ją poleciła? Szczerze nie wiem. Najzwyczajniej w świecie samemu trzeba się przekonać, ale jeśli szukacie lekkiej lektury na samotne [lub niekoniecznie samotne] wieczory przy kominku, to jest to. Swoją drogą z jednej strony mam ochotę zabrać się za „Części intymne” autorstwa pani Izabeli, z drugiej boję się, że autorka ponownie nie rozwinęła w niej swoich skrzydeł – a widać, że ma potencjał i to wielki. No cóż. Czas pokaże…

Za możliwość poznania uroków lat osiemdziesiątych dziękuję Wydawnictwu Nasza Księgarnia!


Recenzja: "Kod Lucyfera" Charles Brokaw


Tytuł: Kod Lucyfera
Autor: Charles Brokaw
Wydawnictwo: Bellona
Data wydania: 2012-02-01
Tom: II
ISBN: 978-83-11-12229-1
Objętość: 416
Cena: 39,00

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Kto z nas nie widział słynnego filmu, lub nie czytał książki Dana Browna o kodzie Da Vinci? Chyba nie ma takiej osoby, która by tego nie zrobiła, lub chociażby o nim nie słyszała. Owa książka znalazła zarówno swoich fanatyków, jak i przeciwników. Ja należę do tej pierwszej grupy, ponieważ urzekła mnie zarówno powieść pana Browna, jak i jej wspaniała ekranizacja. Dlatego też z wielką chęcią zabrałam się za wyszukiwanie coraz to nowszych powieści pisanych może nie na jej wzór, ale podobnym stylem. Właśnie od tej pory otworzył się przede mną świat powieści sensacyjnych…

Jedną z powieści, które znalazłam, jako pierwsze był właśnie „Kod Lucyfera” autorstwa Charlesa Brokaw. Gdy tylko przeczytałam opis z okładki stwierdziłam, że to jest właśnie to, co zajmie moje najbliższe wolne wieczory.

Opowiada o losach i przygodach Thomasa Lourds’a – słynnego z „Kodu Antlantydy” profesora, autora wielu wspaniałych książek (w tym „Sypialnianych podbojów”), który zostaje zaproszenie do Stambułu, gdzie ma wygłosić kilka ekscytujących wykładów na temat tamtejszych rzadkich arcydzieł z Biblioteki Narodowej. Na lotnisku zostaje jednak zatrzymany przez nieznajomą, która podszywa się pod wielbicielkę jego książek. Z początku nic nie świadomy Thomas oprowadza kobietę po mieście, a gdy chce wsiąść do czekającej na niego limuzyny – zostaje uprowadzony i trafia do podziemi, gdzie dostaje do odszyfrowania pewną księgę. Jak się okazuje tylko on potrafi odczytać napis z prastarego zwoju. Od tej chwili zaczyna się gra. A jej stawką jest cos więcej niż tylko życie profesora…

Jak na powieść sensacyjną, to jest idealna – jeśli by pominąć parę niedociągnięć. Mam na myśli tutaj akcję, która momentami jest Az za bardzo zagmatwana, nawet, jak na taką tematykę. Gdybym miała przyrównać ją do książek Dana Browna, to mimo wszystko wypada gorzej… Ale mimo to jest warta swego i zapewne wielu czytelnikom przypadnie do gustu.

Styl i język autora nie jest wyszukany, ale też nieoklepany. Bezbłędnie potrafi pisać tak, by wprawić czytelnika w dziwne wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Gdy trzeba, – trzyma w napięciu, a w innym momencie roztkliwia. Chociaż może to jest zbyt dosadnie powiedziane. Mimo wszystko nie jest to książka dla młodszego grona czytelników – to na pewno. Autor nie bawi się w nudne i zbyt długie opisy. Wszystko jest dobrane tak, jak trzeba – mimo, że akcja czasami zatacza koło i się odrobinę można pogubić, – jak zresztą mówiłam już wcześniej. Tak samo, jeśli chodzi o bohaterów – nie da się ich nie lubić, a ich charaktery są skrojone i dopasowane wręcz idealnie. Wiadomo są i takie zachowania czy cechy charakteru, które potrafią człowieka zirytować, ale to tylko chwilami.

Na koniec zatrzymam się jeszcze przy okładce. Moim zdaniem nie jest ona jakoś specjalnie przyciągająca i ciesząca oko. Swoją drogą mogłabym się nawet pokusić o wyrażenie, że zwyczajnie tutaj nie pasuje. Ale wiadomo – co kto lubi. Jedni mogą stwierdzić, że jest idealny, inni że straszna. Kwestia gustu.

„Kod Lucyfera” jest powieścią dość specyficzną. Poleciłabym ją w szczególności fanatykom powieści sensacyjnych i akcji – zwłaszcza osobom, którym przypadły do gustu książki pana Browna. Chociaż z góry mówię, że chyba nie znajdzie się osoba, która wyniesie ją na wyżyny popularności. Jeśli chcecie się przekonać, jak to z nią jest naprawdę – wystarczy sięgnąć i przeczytać! Ja chyba spróbuję się zabrać za „Kod Atlantydy” w tym czasie i porównać go do owej powieści

Za książkę dziękuję portalowi Sztukater.pl!
Miasto Recenzji © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka