Recenzja: Rycerz z Alcántary - Jesús Sánchez Adalid



Tytuł: Rycerz z Alcántary
Autor: Jesús Sánchez Adalid
Wydawnictwo: Bellona
Wydanie: 2011-06-29
ISBN: 978-83-11-11-2027-3
Objętość: 480
Cena: 39,00

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Słaba

Z reguły większość ludzi to wzrokowcy. Dlatego też tak ważne jest, by zachęcić społeczeństwo do czytania, książki muszą być wydane tak, by były akceptowalne nie tylko pod względem treści, ale i ich wizualności. Wiadomo – nie wolno oceniać książki po okładce – ale mimo wszystko lepiej dla niej i odbiorców również, gdy jest przykuwająca wzrok i po prostu ładna. Ważne jest, by nie robić jej byle jak, byle by była. W przypadku „Rycerza z Alcantary” muszę niestety stwierdzić, że owy zabieg grafikom się nie udał. A szkoda. Raz, że niewyraźna grafika, dwa, że zupełnie wyrwana z kontekstu i nijak niepasująca do tytułu. Mnie bardziej przypomina coś z cyklu „trzech muszkieterów”, aniżeli rycerza porywającego się na tajną misję. Przykro mi to przyznać, ale tym samym „Rycerz…” stracił w moich oczach jeszcze w przedbiegach.

Mimo to zagłębiłam się w jego treść. Powieść opowiada o losach młodego członka zakonu Alcantara, który to wyrusza na Wschód, na tajną misję w przebraniu kupca. Musi odnaleźć i skontaktować się z Wielkim Żydem, który w Stambule uchodzi za postać nad wyraz potężną. Jego przygody może i nie są liczne, ale za to niezmiernie przełożone masą faktów historycznych, co pod względem gatunku dobrane jest wręcz idealnie.

Minusem jest również fakt, jak mało tutaj przygód w porównaniu do nadmiernego przytaczania faktów z dziejów ludzkości. Uważam, że wykorzystywanie tego w tak wielkiej skali, jak to zrobił autor jest naprawdę niepotrzebnie. Zrozumiem jednak osoby, którzy poczują nawet pewien niedosyt, ale będzie to wynikało zapewnie z faktu, iż uwielbiają ową dziedzinę nauki. Ja bynajmniej do tego grona się nie zaliczam, dlatego też ten zabieg zmienił trochę moją opinię na niekorzyść oczywiście.

Kolejnym problemem są noty historyczne pojawiające się na końcu. Zdecydowanie bardziej bym je widziała przeplatające się w trakcie całości, a nie tak, jak jest to tutaj ukazane – po „szczęśliwym zakończeniu”. Książka podzielona jest oprócz tego na VII ksiąg, co według mnie jest bardzo dobrym aspektem i jestem jak najbardziej za. Zwłaszcza, że oprócz tego mamy również dużą czcionkę oraz dodatkowo ponumerowane w księgach rozdziały, które nie są długie, dzięki czemu czyta się łatwo i szybko.

Styl autora nie jest jakoś wybitnie górujący i wyróżniający się ponad resztę. Powiedziałabym raczej przeciętny i przystępny. Mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że przyjemny, gdyby nie nadmiar faktów historycznych. Język prosty, bez zbędnych udziwnień, co jest plusem. Mimo wszystko ciężko było mi się odnieść do samej problematyki, nad której rozgryzieniem spędziłam sporo czasu. Prawdopodobnie mogło to wyniknąć z mojej nieznajomości poprzednich tomów, ale mimo wszystko mam wrażenie, że nie był to jedyny czynnik wpływający na ogół wrażeń.

Ogólnie rzecz biorąc „Rycerza z Alcantary” nie polecam na pewno osobom uwielbiających nadmiar wrażeń i wydarzeń. Nie znajdziecie tutaj na pewno tego napięcia, które w takim wypadku byłoby wręcz konieczne. Zachęcam jednak do zgłębienia powieści o Luisie Montroy tym, którym bliskie są opowieści o rządach monarchii i konfliktach w kraju. Osobiście przyznaję, że osobom mojego pokroju – lubujących się, w paranormalach, fantastycznych powieściach, ale i nie tylko – nie przypadłaby do gustu. Nie jest zła, ale nie jest też zbytnio warta poświęcanego jej czasu. Ciężko powiedzieć dobra-zła a w tym przypadku już na pewno lecz mimo to nie rozumiem, jakim cudem nosi ona miano bestselleru. W związku z tym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć Wam śmiałej przeprawy po losach młodego rycerza.

Za możliwość recenzji oraz egzemplarz powieści dziękuję portalowi nakanapie.pl

Recenzja: "Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna" Kasia Bulicz-Kasprzak


Tytuł: Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna
Autor: Kasia Bulicz-Kasprzak
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Wydanie: 2012-09-19
ISBN: 978-83-10-12292-6
Objętość: 288
Cena: 31,90

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa

Szczerze powiedziawszy sięgając po powieść pani Bulicz-Kasprzak wierzyłam, że przygoda z nią będzie porównywalna do tych, które miałam z innymi powieściami serii Babie Lato. Wierzcie, lub nie, ale się nie pomyliłam. Wszystkie te książki coś łączy, choć na pozór są tak różnorodne. I nie mam tutaj na myśli okładki, która bądź, co bądź jest bardzo wzorowana na pozostałych, a mimo to ładna i przyjemna. Stonowane kolory dają wrażenie błogiego spokoju i jest dobrze dobrana do fabularności powieści.

„Nie licząc kota…” opowiada o losach Joasi – wykładowcy literatury w stolicy. Życie ma na pozór spokojne i ułożone. Dobra praca, mężczyzna u boku, poglądy na przyszłość, – czego chcieć więcej. W pewnej chwili całe jej życie wywraca się do góry nogami, gdy musi wrócić do miejsca, gdzie się wychowała, by przejąć spadek po swojej ciotce, którym okazuje się jej dom oraz… kot. Kot, który próbuje w każdy możliwy sposób zejść jej z drogi. Z każdą kolejną stroną akcja zaczyna nabierać tempa. Choć na pozór wydaje się przeciętna i nieciekawa, to koniec końców daje się w nią wciągnąć i ani się człowiek obejrzy, to ma za sobą całą powieść. Poniekąd jak już wspomniałam powieść nawiązuje do innych z serii Babie lato, gdzie chcąc, nie chcąc fabuła zaczyna zataczać koło i staje się powtarzalna. Tak też jest tutaj, gdy chwilami ma się niemałe wrażenie deja vi, przez co ciężko jest ją zaakceptować i dać wysoka notę.

Podoba mi się nawiązanie do starych znajomości, a co za tym idzie i przyjaźni, które powróciły wraz z przyjazdem Joasi do jej rodzinnego miasta. Za to mogę dać duży plus. Niestety gdy dochodzą do tego stosunki z Szymonem, zaczynam odczuwać to tak, jakby autorka na siłę go tutaj wciskała i nadawała jego roli głębszy sens, aniżeli tylko los młodego, przeciętnego notariusza. Losy samej bohaterki nie są nudne i czyta się je z przyjemnością, za to wtrącanie „przemyśleń” kota to już lekka przesada. Co, jak co, ale dla mnie to trochę anormalne i nieprawdopodobne, by zwierzę odgrywało taką rolę w powieści, jaką ma miejsce owy kot.

Styl autorki nie jest jakiś wyrafinowany, ale i nie jest banalny. Zresztą język również. Nie ma większych problemów z przyswajaniem tekstu, czyta się w miarę szybko i bądź, co bądź przyjemnie. Fakt, faktem autorka potrafi chwilami niesamowicie grać na emocjach czytelnika. W jednej chwili śmiejesz się do rozpuku, a moment później zalewasz łzami nad ciężkim losem bohaterów.

Gdybym miała nadmienić, co mi jeszcze tutaj przeszkadza to na pewno tytuł „Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna” jakoś nie napawa czytelnika do chęci jej zgłębiania. Kolejna historia miłosna… No właśnie. Wszystko przez to wydaje się takie banalne i przeciętne, a przecież nie musi takie być. Książka to nie tylko treść, ale i całokształt, dlatego tez liczy się pierwsze wrażenie. Jeśli chodzi o moje, to cóż… nie było zbyt przychylne na samym początku. Ostatnim, „ale” jakie mam to chyba dotyczy tylko zaskoczenia. Dlaczego? Ponieważ nie jest zaskakujące. Nie ma tego czegoś, a raczej powiedziałabym, że czegoś mi tutaj brakuje, tylko sama nie wiem, czego. A szkoda, bo gdyby autorka rozegrała to wszystko trochę inaczej, to przyznam, że miałabym się, czym zachwycać.

Podsumowując książka nie jest nudna. Jest ciekawa. Pochłonie raczej miłośniczki romantycznych historii ze sporą dawką gry na emocjach. Jeśli komuś takie klimaty się znudziły, to radziłabym się zastanowić, nim po nią sięgnie. Po co się zawieść tylko i wyłącznie z własnych pobudek? Pozostałym powieść pani Bulicz-Kasprzak mogę śmiało polecić zarówno do poduszki, jak i do poczytania w zimowe wieczory przy kominku. Taki mały relaks za niewielką cenę.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania powieści "Nie licząc kota..." dziękuję Wydawnictwu Nasza Księgarnia

Recenzja: "Prawdziwe wspomnienia Mali K" Adrienne Sharp


Tytuł: Prawdziwe wspomnienia Mali K
Autor: Adrienne Sharp
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Wydanie: 2012-09-12
ISBN: 978-83-10-12157-8
Objętość: 432
Cena: 39,90

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa

Każdy, kto mnie, chociaż trochę poznał wie, że mogą pasją i w zasadzie drugim życiem jest taniec i wszystko, co z nim związane. Nie mogę się oprzeć żadnej rzeczy z nim związanej. W zasadzie, komu się dziwić, skoro większość życia spędziło się na parkiecie i przeróżnych zawodach. Dlatego też, gdy tylko w moje ręce wpadła powieść o młodzieńczych losach polskiej primabaleriny, postanowiłam się przekonać, co się za tym kryje.

Całość zaczyna się dość niewinnie. Matylda Krzesińska, – bo tak tez nazywa się główna bohaterka przedstawia siebie i swoje skryte wspomnienia. Dlaczego Mala K? Bo tak też nazywał ją ostatni car Rosji, którego była utrzymanką. Kobieta miała niezwykłą przeszłość. Przed laty, jako primabalerina podbijała serca mężczyzn zamożnych, będąc tym samym kochanką wielkich książąt. Na pozór próżna i wyrachowana nastolatka koniec końców daje nie tylko poznać siebie, swoje przeżycia, wspomnienia, sekrety, ale i pomaga nam w podróży w przeszłość do wspaniałego świata imperium rosyjskiego. Intrygi są tam na porządku dziennym, a każde smutki i zawody topione w ramionach coraz to nowych mężczyzn.

Bardzo podoba mi się przedstawienie Matyldy na przestrzeni lat – gdzie to ona sama streszcza swoje wspomnienia dając nam lepsze ujęcie zarówno faktów historycznych, jak i jej dość istotnych przeżyć w tamtym okresie. Oczywiście wiadomo, że nie wszystko jest tutaj realne i wydarzyło się naprawdę, a większość fabuły została ubarwiona (niekiedy aż za bardzo) to mimo wszystko czyta się ciekawie i z wielkim zainteresowaniem. Szkoda tylko, że jak na wspomnienia jednej z najznakomitszych tancerek tamtego czasu, samego tańca w powieści jest tak mało. Jest to tym samym jeden z głównych powodów, przez które odczułam spory zawód.

Kolejnym minusem niestety jest tez fakt, że chwilami cała akcja tak jakby się zaciera i nadmiernie zwalnia wprawiając czytelnika w melancholijne znużenie całością. Najczęściej przypadało to w chwilach, gdzie tło historyczne dominowało nad resztą, co miało miejsce w pierwszej części. W drugiej zaś fantastyczne fakty brały górę i niekiedy fabuła wydawała się wprost nierealna, co zaburzało równowagę całości utworu. Poza tym tak właściwie to chyba nie mam się, ku czemu przyczepić. Bardzo spodobali mi się bohaterowie – zwłaszcza opis owego cara, oraz główna bohaterka i jej zawziętość. Trzeba oddać autorce, że w jej przypadku naprawdę się postarała i dopracowała Malę w najmniejszych szczegółach. W szczególności, że w zdecydowanym stopniu jej charakter jest na tyle wyrazisty, że nie sposób przejść obok niej bez jakichkolwiek odczuć.

Styl autorki jest ciekawy, acz chwilami może się wydawać za mało spontaniczny, przez co owa akcja zaczyna tak jakby „zwalniać” tempa. Jeśli chodzi o język to nie liczyłam, że będzie on przedstawiony w takiej formie. Myślałam bardziej, że autorka również pod tym katem spróbuje bardziej nawiązać do czasów Romanowów poprzez bogate słownictwo z tamtego okresu.

Jeśli chodzi o szatę graficzną, to przyznaję, że zrobiła na mnie wrażenie. Na pozór powieść wydaje się dość staromodnie ukazana, ale w nawiązaniu do fabuły pasuje idealnie. Jak ze starej fotografii, w której faktycznie kryje się masa wspomnień i przeżyć.

„Wspomnienia Mali K” mogę polecić wszelakim fanatykom historii, romansów, intryg oraz tym, którym nie przeszkadza nuta fantazji. Czyta się ją w miarę szybko i z przyjemnością, a w pamięci zostaje na wiele dni. Możliwe, że tak, jak ora polska primabalerina rozkochała w sobie ostatniego cara Rosji, tak i jej historia rozkocha sobie wiele osób na całym świecie, przez co jej wspomnienie będzie trwać jeszcze długi, długi czas.

Za możliwość poznania intrygujących losów polskiej primabaleriny dziękuję 

Recenzja: "Kroniki Krwi" Richelle Mead


Tytuł: Kroniki krwi
Autor: Richelle Mead
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Wydanie: 2012-09-05 
ISBN: 978-83-10-12237-7
Objętość: 416
Cena: 34,90

Moja ocena: 3/10 pkt
Szufladka: Słaba

Wielu z nas pamięta porywająca serię o wampirach autorstwa pani Richelle Mead. Oczywiście, że tak. Mimo, iż „Akademia wampirów” na pozór wydawała się kolejnym przeciętnym cyklem o wampirach, to i tak podbiła serca wielu. Moje również. Dlatego też z niecierpliwością wyczekiwałam kontynuacji serii w nowym cyklu powieściowym pani Mead. Tak, więc, mając ku temu możliwość, z miejsca zaczęłam się na nowo zagłębiać w historię starych-nowych „przyjaciół” z Akademii Świętego Władimira.

„Kroniki krwi” może i nie opowiadają bezpośrednio o dalszych losach Rose, Dymitra i Lissy, a mimo to się z nimi stykają. Od tego momentu główna bohaterką staje się nasza nowo poznana alchemiczka Sydney, która by odzyskać zaufanie współpracowników oraz rodziny udaje się na szaleńcza misję, której głównym tematem jest ochrona wampirzej księżniczki. Nie jest to zadanie łatwe, zwłaszcza dla kogoś, kto panicznie boi się morojów i ich magicznych zdolności. Wraz z strażnikiem Eddiem oraz zabójczo zadufanym w sobie Adrianem Iwaszkowem udają się do Palm Springs, gdzie ich kryjówką staje się… zwykła szkoła dla śmiertelników. Ukrycie się przed strzygami, czy łowcami wampirów to dopiero nic w porównaniu z tajemniczymi tatuażami, które zdobywają coraz to większa popularność w szkole. A to dopiero początek mniej lub bardziej tajemniczych przygód Sydney i jej przyjaciół.

Dwa cykle powieściowe tak bardzo ze sobą powiązane, co ma swoje plusy, ale i minusy. Dużym atutem jest fakt, że fani „Akademii…” na pewno po nią sięgną – co zresztą sama uczyniłam. Z drugiej strony całość bardzo szybko może się znudzić, ulec przejedzeniu, a pomysły na kolejne tomy łatwo wyczerpać. Szczerze powiedziawszy, gdy tylko zaczęłam czytać, od razu czułam, że coś się zmieniło. Nie spodobał mi się fakt, ze to akurat Sydney jest tutaj narratorką, bowiem mam wrażenie, że styl jej opowieści znacząco różni się od tego, do którego przyzwyczaiłam się w Akademii. Poza tym mam wrażenie, że przez większość książki nie dzieje się praktycznie nic, a całość nabiera rozpędu na ostatnie sto stron.

W dodatku mam spory zarzut co do owego „romantycznego wątku”. Nie wiem dlaczego, ale ja praktycznie go w fabule nie wychwyciłam – no może chwilami jakieś przebłyski. Gdybym jednak z góry nie wiedziała „co się świeci” to w życiu bym nie pomyślała, że będzie tak, a nie inaczej. Co do ogółu to trzeba przyznać, że było parę momentów zaskakujących, ale przyrównując je do całości to stwierdzam śmiało, że było ich zdecydowanie za mało, by „Kroniki krwi” mogły mnie porwać, zachwycić, czy chociażby poruszyć. Nie powiem, że czytało mi się źle, ale strasznie mi się dłużyło. Bywały chwile gdy tylko myślałam ile to mi jeszcze do końca zostało i czy dam radę finiszować jeszcze tego samego dnia. Oprócz tego już nie raz porzuciłam książkę w kąt zabierając się za coś innego, gdzie według mnie działo się zdecydowanie więcej. Chcąc nie chcąc przeczytałam całość i dopiero przy końcówce denerwowałam się dlaczego to już koniec i kiedy wreszcie zdobędę kontynuację.

Ciężko było mi rozstrzygnąć czy serię spisać na straty, czy też dać jej kolejną szansę. Koniec końców zdecydowałam, że spróbuję ponownie, gdy tylko ukaże się drugi tom. Możliwe też, że bohaterowie, którzy do tej pory wręcz mnie irytowali (no może za wyjątkiem Iwaszkowa oraz ojca Rose) zyskają w moich oczach i co tu dużo mówić – będzie mi się z przyjemnością czytało o ich przygodach. Póki co zaś mogę jedynie na koniec dodać, że styl, czy pomysłowość pani Mead zdecydowanie podupadła (zwłaszcza w przypadku budowania napięcia i wzajemnych relacji między bohaterami) i szczerze liczę na to, że to tylko przejściowy „kryzys” pisarski. W przypadku „Kronik krwi” nawet okładka nie do końca przypadła pod moje gusta. Nie podobają mi się ukazani na niej bohaterowie – a raczej ich fizyczny wygląd. Poza tym mogę przyznać, że nie mam nic więcej, czego bym mogła się przyczepić.

Całość może i jest lekka, ale nie przyznam, że czytało się szybko i przyjemnie, gdyż zależy to od momentu, gdzie aktualnie fabuła się rozkręcała, lub był jej całkowity brak. Naprawdę liczę na to, że wraz z zapowiedzią tomu drugiego moja ciekawość będzie na takim poziomie, że zabiorę się za przygody Sydney ponownie i z równie wielkim zaangażowaniem, które mam nadzieję, nie będzie na wyrost, a Wam mogę jedynie powiedzieć, że mimo tego, iż niekoniecznie się powieścią zachwyciłam to wiem, że ma ona wielu swoich fanów i trzeba samemu się przekonując o jej zawartości i o tym, czy zaspokaja własne upodobania i oczekiwania względem niej.

Za możliwość ponownego spotkania z przyjaciółmi z Akademii Świętego Władimira dziękuję portalowi Sztukater.pl!

Z cyklu: Czas na konkurs!


Jesień się kończy i nadchodzi zima. Dlatego też mając możliwość postanowiłam zorganizować wam mały MIKOŁAJKOWY KONKURS! Do wygrania fantastyczne nagrody, no i co tu dużo mówić - jest o co walczyć. A o co? Moi drodzy, otóż mam do rozdania dwie fantastyczne książki pt. "Ostatnia spowiedź" autorstwa Niny Reichter oraz słodkie niespodzianki!



Regulamin konkursu:

1. Organizatorką konkursu jest Lilien - właścicielka bloga "Miasto Recenzji" znajdującego się pod adresem: miasto-recenzji.blogspot.com oraz Wydawnictwo Novae Res.
2. Przewidziane nagrody to dwa egzemplarze powieści pt. „Ostatnia spowiedź (tom I)” autorstwa Niny Reichter przekazane od Wydawnictwa Novae Res oraz mała niespodzianka ode mnie ;)
3. Czas trwania konkursu to trzy tygodnie. Zgłoszenia przyjmuję od dnia dzisiejszego (tj. 19.11.2012) do północy 6.12.2012. Zgłoszenia, które zostaną nadesłane po wyznaczonym terminie, lub nie spełniające wymagań regulaminu nie będą brane pod uwagę.
4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone w przeciągu tygodnia od zakończenia konkursu.
5. Na maile z adresami korespondencyjnymi czekam w przeciągu 3 dni pod moim adresem mailowym: Habibi1610@interia.eu. W przypadku ich braku, po minionym okresie zostaną wyłonieni nowi zwycięzcy. Po otrzymaniu adresu e-mail książki zostaną wysłane w ciągu 7 dni roboczych.
6. Zasady udziału:
a) Zgłoszenie musi zawierać chęć wzięcia udziału w konkursie, adres e-mail, oraz odpowiedź na pytanie konkursowe.
b) Zgłoszenia przyjmuję zarówno w komentarzach pod postem konkursowym, jak i pod adresem mailowym: Habibi1610@interia.eu [w temacie wiadomości proszę wpisać "Konkurs mikołajkowy"]
c) Zostanie obserwatorem bloga, czy też polubienie profilu na facebooku nie jest wymagane – acz mimo wszystko byłoby mi miło z tego powodu. Tak samo byłoby miło, gdybyście polubili oficjalny fanpage książki
d) Z pośród zgłoszeń wyłoniona zostanie dwójka zwycięzców – jeden na drodze losowej, drugi wybrany z pośród najciekawszych odpowiedzi na pytanie konkursowe.
e) Zgłoszenia bez adresu e-mail, czy też anonimowe nie będą brane pod uwagę w trakcie losowania.
f) Nagrody rozsyłam jedynie na terenie Polski.
g) Byłoby mi miło, gdyby każdy spośród zgłaszających umieścił banner konkursowy w widocznym miejscu na swoim blogu, stronie, profilu facebooku, etc. – oraz poinformował o tym przy zgłoszeniu.
h) Zwycięzcy dodatkowo zostaną powiadomieni mailowo o wygranej.
7. Zadanie konkursowe: 
"Jaki prezent gwiazdkowy sprawiłby Ci największą radość?" - odpowiedzi można przesyłać w każdej możliwej formie - zwykłej odpowiedzi, opowiadania, wiersza, komiksu, grafiki, etc...

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zaprosić wszystkich do udziału i życzyć powodzenia!

Recenzja: "Accabadora" Michela Murgia


Tytuł: Accabadora
Autor: Michela Murgia
Wydawnictwo: Świat Książki
Wydanie: 2012-10-24
ISBN: 978-83-779-9436-3
Objętość: 192
Cena: 29,90

Moja ocena: 9/10 pkt
Szufladka: Wspaniała.

Wielu z nas boi się śmierci. Bólu, cierpienia, osamotnienia. Dlatego też ludzie robią wszystko by tylko jak najdłużej zachować w sobie młodość i wigor. Oczywiście, to zrozumiałe. Nikt nie chce zostawiać za sobą tego wszystkiego, co osiągnął i co zbudował przez całe swoje życie. Ale mimo wszystko trzeba kiedyś odejść.

„Duchowe dzieci. Tak zwą dzieci urodzone dwa razy, z nędzy jednej kobiety i bezpłodności drugiej. Podczas tego drugiego porodu przyszła na świat Maria Listru, późny owoc duszy Bonarii Urrai.”

Powieść Micheli Murgii opowiada o losach Marii oraz jej przybranej ciotki, Bonarii. Dziewczyna z początku nie ma świadomości, kim jest tak naprawdę jej opiekunka. Za dnia pracuje, jako wiejska szwaczka, nocą zaś wymyka się z domu ubrana cała na czarno, niosąc ze sobą śmierć. W każdym domu, w którym się pojawia, dusza opuszcza ciało, a rodzina pogrąża się w żałobie. Jednak pewnego dnia Maria odkrywa jej sekret. Nie jest z tego faktu zadowolona i najzwyczajniej w świecie nie potrafi zaakceptować tego, co robi Bonaria. Żeby tego było mało, wszystko zaś nabiera rozpędu i zmian, gdy chłopak zakażony gangreną, w wyniku czego amputowali mu nogę, wręcz błaga o uwolnienie jego duszy. Bonaria odwiedzała go nie raz, próbując wytłumaczyć mu, że to nie koniec świata i z jedną nogą można normalnie żyć. Jednak Nicola w żaden sposób nie daje się przekonać. W Noc Dusz wizytę składa mu tytułowa Accabadora, a jakiś czas później całą wieś obiegła wiadomość o jego śmierci. W jaki sposób umarł tak nagle? Czy można zabić z litości? Czy wtedy też nosi to miano, grzechu, bądź przestępstwa, czy może otrzymuje się odkupienie?

 „Właśnie dlatego matka powtarzała,, że trzeba zamykać drzwi, i do dobrze, nie zostawiać uchylonych, żeby zmarli nie pozazdrościli nam oddechu (…)”

Nie jest to lekka powieść dla każdego (chociaż jest napisana prostym i łatwo przyswajalnym językiem). To na pewno. Sam temat śmierci nie należy do lekkich, zwłaszcza, że w wielu domach wciąż jest on tematem tabu. Osobiście uważam, że powinno się o takich rzeczach rozmawiać, tak jak wydawać książki do tego nawiązujące. Gdybym miała wymienić minusy „Accabadory” to uważam, że jest zdecydowanie za krótka. Mimo to wciąż ciężko jest mi pojąć, jak autorce udało się zamknąć po prawdzie temat-rzeka w niecałych dwustu stronach. W dodatku w tak fantastyczny i przejmujący sposób.  Przyznaję, że bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza, że dzięki powieści pani Murgii wiele zrozumiałam, a co najważniejsze znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytania.

Jak już wspominałam książka nie należy do łatwych. Nie jest to coś, co można czytać siedząc przy skrzącym się kominku. Już sama okładka daje wiele do myślenia. Po prawdzie idealnie pasuje do tematyki, która jest w książce poruszana, a dodatkowo nadaje jej dozy tajemniczości i samym swoim wyglądem przyciąga i zachęca czytelnika. Mimo to uważam, że trzeba do niej dorosnąć, bowiem nie każdemu może nie tyle przypaść do gustu, co po prostu może nie zrozumieć jej głębi oraz przesłania, jakie ze sobą niesie. Z początku mi samej było trudno się do niej ustosunkować, jednak z każdą kolejną stroną historia Accabadory porywała mnie coraz bardziej, a po jej ukończeniu pozostawiając spory niedosyt. Przyznaję, że samego finału powieści się nie spodziewałam. Liczyłam na inny koniec, dlatego też bądź, co bądź ale odrobinę się zawiodłam pod tym względem.

Z czystym sumieniem mogę polecić powieść pani Murgii wszystkim tym, którym nie straszny jest temat śmierci, żałoby, cierpienia, przemijania, a mimo to również miłości, czy chociażby prawdziwej przyjaźni. W „Accabadorze” może i nie „kipi” od nadmiaru wydarzeń, ale za to pani Michela wręcz doborowo przekazała wszelkie możliwe emocje, które są aż nad wyraz realistyczne. Dzięki temu wiem, że nie zawsze ilość równa się jakość, a książka nie musi być bardzo gruba, by pochłonęła bez reszty. Osobiście przyznaję, że nie zapomnę historii Bonarii i Marii, którą nie raz jeszcze będę wspominać i opowiadać innym.

Za możliwość przeczytania "Accabadory" dziękuję 


PS. Miała być wczoraj, ale nie wiedzieć czemu miałam problemy z logowaniem się na blogspota, toteż wstawiam dopiero dziś. Jeśli mi się uda [i blogger nie będzie szaleć] to do wieczora wstawię jeszcze jedną, która była faktycznie zaplanowana na dzisiejszy dzień =)

Z cyklu: Stosik na listopad

Październik nie był miesiącem udanym pod względem recenzji. Zwłaszcza, gdy przyrówna się go do września. Nie powiem, że mnie to cieszy, bo nie. Ale za dużo się działo. Urodziny, powrót na uczelnię, masa zajęć, same świętowania, minimum czasu. Liczę za to, że w tym miesiącu będzie o wiele, wiele lepiej! Zwłaszcza, że postanowiłam się poprawić i dodawać przynajmniej jedną recenzję dziennie! No... może wyłączając z tego weekendy - chociaż, kto to wie =P

Na pociechę stworzyłam nowe stosisko, którym mam zamiar się pochwalić. Książek jest sporo, dlatego tez podzieliłam je na dwa mniejsze stosy (chociaż nie powiedziałabym, że są znowu takie małe). Pierwszy - mniejszy wygląda tak:

Od góry:

1) "Accabadora" - Michela Murgia -> egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Świat Książki. Recenzja dziś wieczorem (może nawet popołudniu).

2) "Trzy oblicza pożądania" - Megan Hart -> egzemplarz od wydawnictwa Mira Harlequin. Recenzja TUTAJ.

3) "Kroniki krwi" - Richelle Mead -> długo przeze mnie wyczekiwana. Otrzymana od Portalu Sztukater. Recenzja na dniach, ale przyznaję, że męczę ją dość długo, ale mam zamiar ją dziś skończyć. Powiem tyle - liczyłam na coś lepszego.

4) "Dziewiąty Mag 2. Zdrada" - Alice Rosalie Reystone -> również od Sztukatera. Zaplanowana na weekend.

5) "Zespół Aspergera" - Christine Preissman -> kolejna od Sztukatera. Przeczytana. Recenzja na dniach. Jako, że wpasowała się idealnie w tok moich zajęć na uczelni to nawet tam mi się przydała.

6) "Lasy w płomieniach" - Nora Roberts -> egzemplarz od Świata Książki. Mimo, że jej nie wyczekiwałam, to postanowiłam się w nią zagłębić. Jeśli mi nie przypadnie do gustu - skorzysta na niej publiczna biblioteka =)

7) "Stukostrachy" - Stephen King -> jeden z szalonych zakupów. Co prawda nie przepadam za Kingiem, ale kto wie...

8) "Anielskie babeczki. Klasztorne specjały." - s.Aniela Garecka SDS -> od Sztukatera. Przydała się już nie raz w kuchni. Recenzja również pojawi się na dniach.

9) "Przynieście mi głowę wiedźmy" - Kim Harrison -> od mamy upolowany na wyprzedaży w Biedronce. Kto powiedział, że za 12 zł nie da się kupić nic ciekawego?

10) "Rycerz z Alcantary" - Jesus Sanchez Adalid -> dopiero co otrzymana od portalu nakanapie.pl 

11) "Nevermore. Kruk." - Kelly Creagh -> egzemplarz od Jaguara. Już przeczytana, recenzja się właśnie pisze. Swoją droga jest wspaniała!

12) "Klątwa tygrysa" - Collen Houck -> jeden z prezentów urodzinowych od mojej przyjaciółki. Póki co musi poczekać na swoją kolej.

13) "Magiczna gondola" - Eva Voller -> prezent urodzinowy od mojej kochanej EmilyStrange. Przyznaję, że dobrany idealnie (dedykacja również!) To będzie jedna z pierwszych za którą się wezmę, jak tylko skończę, to co aktualnie czytam.

14) "Żelazny Cierń" - Caitlin Kittredge -> od Jaguara. Właśnie zaczęłam czytać, więc z opinią się wstrzymam póki co.

15) "Winter" - Asia Greenhorn -> kolejny prezent od moich przyjaciół. Pisk, jaki z siebie wydałam, jak ją zobaczyłam? Bezcenny =P

16) "Wędrówka przez słońce" - Corban Addison -> przedpremierowy egzemplarz od Świata Książki. Fantastyczna! Możecie o niej poczytać w recenzji, która znajduje się TUTAJ.

17) "Atlas anatomiczny. Ciało człowieka. Budowa i funkcjonowanie" - Peter H. Abrahams -> otrzymany od Świata Książki. Recenzja: TUTAJ

18) "Treecards. Human Being. Poziom A1" - pod red. Patrycji Wojsyk -> fiszki obrazkowe do nauki języka angielskiego oraz pudełko TreeBox (po lewej). Od Wydawnictwa Cztery Głowy. Recenzja najprawdopodobniej w weekend

Dodatkowo otrzymałam również możliwość zrecenzowania audiobooka "Kwiatów na poddaszu" - Virginii Cleo Andrews, którego niestety nie ma na zdjęciu, ale jego recenzję możecie zobaczyć TUTAJ. Audiobooka otrzymałam od portalu Audeo.

Recenzja: "Wędrówka przez słońce" - Corban Addison


Tytuł: Wędrówka przez słońce
Autor: Corban Addison
Wydawnictwo: Świat Książki
Wydanie: 2012-11-07
Tom: I
ISBN: 978-83-779-9428-3
Objętość: 400
Cena: 44,90

Moja ocena: 9/10 pkt
Szufladka: Wspaniała.

Recenzja przedpremierowa!

Ostatnimi czasy zauważyłam, że zaczęłam powoli odchodzić od znanych większości powieściom paranormalnym, przechodząc na te bardziej realistyczne, a mimo wszystko równie porywające. Jedną z takich książek jest „Wędrówka przez słońce” pana Addisona, opowiadająca o tajemniczym świecie Bombaju. Przyznaję, ze po tej lekturze mój stosunek do Indii diametralnie się zmienił. Do niedawna miałam wrażenie, że to świat przesycony barwami, radością, miłością oraz całą gama pozytywnych emocji. Od tej pory już wiem, że tak nie jest. W powieści tej ukazana zostaje ciemna strona tego świata. Ponure zakamarki, handel żywym towarem, prostytucja i cała masa innych przerażających wydarzeń jest tak samo realistyczna, jak historie z hollywoodzkich filmów. Na pozór to jeden kraj, ale tak po prawdzie dwa różne światy.

„Wędrówka przez słońce” opowiada historię dwóch sióstr, których rodzinę porwało i zabiło ogromne tsunami. Ahalya i Sita muszą uciekać, lecz nieszczęśliwym trafem zostają schwytane przez handlarzy żywych towarem, stając się tym samym prostytutkami w domu publicznym. Ich dramat jest tutaj opisany tak realistycznie, że trudno jest się oderwać od czytania, z jednej strony żałując ich, z drugiej nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Zwłaszcza, gdy zostają rozdzielone, a na trop jednej z nich trafia amerykański prawnik ratujący wraz z jedną z tamtejszych organizacji nieletnie prostytutki, które zostały porwane, bądź sprzedane i zmuszone do takiego życia.  Dodatkowym wątkiem jest tutaj przykra przeszłość mężczyzny. Utrata córki, przykre relacje z zoną to tylko namiastka tego, co możemy tutaj zobaczyć. Wątki całej trójki na przemian splatają się i rozdzielają, co nadaje wszystkiemu barwnej i przerażająco wartkiej akcji.

Jest to powieść wielowątkowa, to fakt. Autor zaskakuje nas na każdym kroku przerażającymi wydarzeniami, ale i niesamowitymi sytuacjami, które po nich następują. Całość jest idealnie skrojona i dopasowana do siebie ukazując wspólną całość nadającą wszystkim wydarzeniom sens. Nie wieje tutaj nudą, a to najważniejsze. Jednak chwilami wydaje mi się, że aż nazbyt się dzieje, przez co łatwo się pogubić. Minusem wielowątkowości jest fakt, że łatwo stworzyć przesyt, który może zniechęcać. W tym przypadku chwilami miałam wrażenie, że właśnie to następuje. Niewielki, acz widoczny przesyt i nadmiar akcji. Nie powiem, że to źle, ale też nie idealnie. Autor musi zawsze pamiętać o równowadze, która musi zostać zachowana w treści.

Jeśli chodzi o stylistykę i język to raczej nie mam tutaj nic do zarzucenia. Czytało się szybko to fakt, jak i przyjemnie – pomimo niekiedy tych przerażających klimatów w książce panujących. Poza tym jest warta swojej ceny, jak i czasu nad nią spędzonego. Zwłaszcza, że porusza bardzo trudne tematy, które do niedawna były tematami tabu, lub zwyczajnie ludzi nie interesował fakt, co się dzieje w innych miejscach na tym świecie. Może właśnie dzięki takim książkom zarówno stosunek się nie tyle zmieni, co da do zrozumienia, jak ważna jest pomoc niesiona takim ludziom, zwłaszcza, że w większości przypadków dziewczyny takie, jak Ahalya, czy Sita nie robią tego w sposób dobrowolny.

Z mojej strony bardzo się cieszę, że mogłam poznać ową historię i przeżyć gamę uczuć, które mi towarzyszyły w trakcie jej zgłębiania. Pozostałym ze szczerym sercem mogę ja polecić i zachęcić do jak najszybszego zdobycia „Wędrówki przez słońce”, bo naprawdę warto. Wystarczy tylko spojrzeć na okładkę, a ona sama już nami zawładnie, bo też idealnie oddaje klimat powieści, co jest w tym przypadku niezmiernie ważne.

Za możliwość poznania przerażającej, acz wspanialej historii rodem z Bombaju dziękuję 

Recenzja: "Trzy oblicza pożądania" Megan Hart


Tytuł: Trzy oblicza pożądania
Autor: Megan Hart
Wydawnictwo: Harlequin Mira
Wydanie: 2012-10-03
Tom: I
ISBN: 978-83-238-6650-3
Objętość: 416
Cena: 34,99

Moja ocena: 8/10 pkt
Szufladka: Godna polecenia.

Miłość. Uczucie. Pożądanie. Na pozór rzeczy do siebie zbliżone, ale bądź, co bądź od siebie się różniące. Nie od dziś wiemy, że istnieją różne formy miłości - partnerska, rodzicielska, a nawet taka, która pozornie nosi miano prawdziwej przyjaźni. Chcąc, nie chcąc jest prawdziwa i niezaprzeczalna. Wieczna, albo i też nie. Wszystko zależy od nas samych.

Autorka poruszanej dziś przeze mnie powieści spróbowała nam pokazać jeszcze jedno jej oblicze. Na pozór w sposób dość niekonwencjonalny, ale mimo wszystko intrygujący. Już na samym początku muszę pogratulować jej odwagi, bowiem pokazała, że nie należy do osób, które piszą „pod publiczkę” innych.
„Trzy oblicza pożądania” ukazują historię młodego małżeństwa, któremu jest niezmiernie szczęśliwe pod każdym względem. Zarówno w relacjach, codziennych czynnościach, czy też w sypialni. Niestety nic nie jest takie różowe, jak się wydaje, zwłaszcza, gdy do powiedzenia mają coś teściowie. A raczej teściowa. O dziwo nie jest tutaj pokazana klasyczna sytuacja teściowa-zięć, a raczej teściowa-synowa, co jest powiem szczerze mało spotykane. W tym przypadku Anne ma problemy z matką Jamesa, swojego męża, która na każdym kroku daje jej do zrozumienia, że już od dawna powinna zajść w ciążę. A żeby tego było mało „wchodzi butami” w ich życie, aż nazbyt poważnie, co dziewczynę nie tyle denerwuje, a doprowadza do szału. Zwłaszcza, że chłopak nie za wiele sobie z tego robi, nie chcąc „podpaść” żadnej z nich. Żeby tego było mało, Anne musi zorganizować przyjęcie dla swoich rodziców, na co nie ma ochoty ze względu na powracające przykre wspomnienia.

Z bólem przyznaję, że do tej chwili akcji było nie za wiele. Rozkręciła się za to w chwili, gdy do domu Anne i Jamesa wprowadza się najlepszy przyjaciel męża. Aleks, próbuje zaskarbić sobie przyjaźń i uznanie dziewczyny, co o dziwo, udaje mu się bardzo szybko. Od tej pory wszystko nabiera szaleńczego rozpędu. Miłosny trójkąt, jaki się tutaj utworzył i rozgrywa za drzwiami sypialni, dla jednych może wydawać się odrazą i czymś, czego nie powinno się ukazywać w treściach książek, dla innych zaś śmiałą i doborową akcją. Szczerze powiedziawszy sama nie wiedziałam, co o tym sądzić. Autorka w bardzo oryginalny i specyficzny sposób ukazuje ich uczucia, zabawy i całą resztę, co jest zarówno szokujące i nie do pomyślenia, ale swoją drogą ciekawe. Jest to coś innego, jeśli chodzi o tego typu treściach.

Styl i język powieści jest zarówno prosty, przyjemny, a mimo to oryginalny, zwłaszcza, jeśli chodzi o śmiałe [czasem aż za bardzo] sceny erotyczne. Widać, że pani Hart me lekkie pióro i zapewne pisała książkę z przyjemnością, – czemu wielu się zapewne nie dziwi. Mimo wszystko, jak już wspomniałam chwilami aż za bardzo kuły mnie w oczy aż nazbyt śmiałe sceny owego „trójkącika”, co stawało się chwilami nawet niesmaczne. Oczywiście rozumiem, że jest to powieść erotyczna, mimo wszystko niekiedy czułam, że autorka ostro sobie pogrywa w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu, grając tak dobitnymi opisami sytuacji. Z jednej strony może i zyska rzeszę oddanych fanów, ale mogą też się zdarzyć ostre sprzeciwy, co mnie nawet nie zdziwi. Przyznaję, że ogół fabuły bardzo mi się podobał, ale mimo wszystko chwilami czułam niesmak. Zwłaszcza, że nie przypadł mi do gustu owy przyjaciel, Aleks. Wydawał mi się niekiedy aż nazbyt sztuczny i perfekcyjny, a to potrafiło nawet zirytować czytelnika – w tym przypadku mnie. W dodatku z początku jakoś ciężko było mi uwierzyć i zaakceptować, że mąż od tak pozwala swojemu przyjacielowi na praktycznie wszystko z jego żoną. Tutaj mi powiało nutką czystej fikcji i braku realistyczności.

Ogólnie całość ciekawa. Dobrze skrojona i w ciekawy sposób przedstawiona – chodź kontrowersyjny. Co do tego typu powieści na pewno będzie wiele „za”, oraz tyle samo, „przeciw”, ale takie już jest życie. Osobiście cieszę się, że mogłam ją przeczytać, bo było warto. Przede wszystkim jeśli chodzi o jej finalna część. To dopiero coś. Książka naprawdę ciekawa i wciągająca. Minusem jest to, że jakoś ciężko było mi się ustosunkować do sytuacji i odnieść do całości utworu, ale mimo to nie żałuję. Nie jest lektura łatwą, ale wartą poświęconego nad nią czasu. Na koniec mogę tylko dodać, że okładka jest wprost nieziemska i idealnie oddaje charakter książce – w końcu, jak to mawiają „Zakazany owoc smakuje najlepiej.” Prawda?

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Mira Harlequin

Recenzja: "Kwiaty na poddaszu" Virginia C. Andrews [audio]



Tytuł: Kwiaty na poddaszu [audio]
Autor: Virginia C. Andrews
Wydawnictwo: Świat Książki
Wydanie: 2012-02-15
ISBN: 978-83-7799-654-6
Objętość: 384
Cena: 29,90

Moja ocena: 6/10 pkt
Szufladka: Może być.

Od dawien dawna próbuję się przestawić na e-booki, oraz wersje audio. Dlaczego? Nie wiem. Możliwe, że chcę iść z duchem czasu. Powodem może być też fakt, że nie zajmują tyle miejsca na półkach. Z drugiej strony, to nie wersja papierowa. Szelest i zapach kartek, to napięcie przy czytaniu... Tak do końca sama nie wiem dlaczego sięgam po audiobooki. Zwłaszcza, że bądź, co bądź uwielbiam szelest kartek i sam fakt z radości posiadania książek w formie papierowej. No, ale trzeba się w końcu otworzyć na nowe wynalazki, prawda?

Jedną z kolejnych powieści, za które zabrałam się w formie słuchowiska to „Kwiaty na poddaszu”. Szczerze powiedziawszy po jego odsłuchaniu, wiem, że na formę papierową bym się nigdy nie zdecydowała. Od zawsze coś mnie w niej odtrącało. Mimo, że wiele razy próbowałam się do niej przekonać, zwłaszcza przez namowy przyjaciółki – to i tak nie potrafiłam. Gdy dostałam propozycję zrecenzowania słuchowiska, pomyślałam „może nie będzie tak źle? W końcu to się samo słucha.” Dlatego też postanowiłam spróbować.
„Kwiaty na poddaszu” opowiadają historię pewnego rodzeństwa, które po śmierci ojca, wraz z matką przenoszą się do rodzinnego domu. Dzieci zostają umieszczone na poddaszu, z którego się nie ruszają i nie wychodzą. Wszystko to dzieje się w tajemnicy. A jak to z tajemnicami bywa, rodzą się kolejne…

Szczerze powiedziawszy dzisiejszą recenzję mogę podzielić na dwie części. Powieści oraz jej wersji audio. Ciężko jest mi je zsumować i połączyć w jedną ocenę. Dlaczego? Ponieważ tak, jak bardzo zachwyciło mnie audio, tak sama powieść już nie do końca porwała i co tu dużo mówić – nie zachęciła do poznania kontynuacji. No ale zaczynając od początku…

Jeśli chodzi o treść to stwierdzam bez bólu, że nie jest to powieść dla mnie. Wiele osób ją zachwala i wychwala pod niebiosa, jednak ja nie należę do tego grona. Fabuła fakt faktem jest oryginalna, aczkolwiek nie do końca. Dla mnie to taki „romantyczny thriller”, który według mnie nie jest odpowiednio skrojony i przedstawiony. Niby się dzieje, a mimo to wieje nudą. Język prosty, chwilami aż nazbyt ubogi, ale da się przyzwyczaić, za to styl pozostawia sobie wiele do życzenia. Ciężko było mi się wkręcić w sytuację przez co nie miałam ochoty na dalsze zgłębianie owej powieści. Zawsze próbuję znaleźć w powieści zarówno plusy, jak i minusy, jednak tutaj ciężko było mi się ku temu odnieść. W dodatku związek kazirodczy ewidentnie jest dla mnie nie na miejscu, niezależnie czy jest głównym tematem, czy tylko dodatkiem. Ja rozumiem wolność słowa, wyznania i całej reszty. Nie neguję związków homoseksualnych, czy dużej różnicy wieku, czy jakkolwiek innych, do których wiele osób czuje niesmak. Jeśli zaś chodzi o kazirodztwo to tutaj byłam od zawsze przeciwna i ciężko jest mi zrozumieć wykorzystanie takiego czegoś w książce. Wiem, że każdy nowy pomysł jest czymś dobrym, ale fakt faktem niektóre tematy powinno się pomijać nawet, czy też zwłaszcza w książkach.

Jeśli chodzi o samo audio to tutaj muszę pochwalić twórców, bowiem odwalili kawał dobrej roboty. Dzięki słuchowisku cała ta historia nabrała realności i jak gdyby życia. Słuchało się miło, zwłaszcza że głos pani Baar potrafi wciągnąć. W dodatku nie mogę pani Kamilli nic zarzucić w związku z nagraniem, bowiem da się odczuć, że wkłada w to dużo serca, a intonacje oddają charakter potrzebny tej powieści. Kolejnym plusem jest też fakt, że słuchając ją skończyłam o wiele szybciej, niż gdybym miała ją czytać i co tu dużo mówić - się męczyć.

Podsumowując sama fabuła nijak mi nie przypadła, jednak jej wersja audio jest o wiele lepsza i zdecydowanie bardziej u mnie punktuje. Niestety do kolejnych części pewnie się nie zabiorę, by je zgłębić, ale mimo wszystko miło było mi poznać coś nowego, acz niekonwencjonalnego. Na koniec mogę tylko dodać, że okładka zarówno audiobooka, jak i samej powieści [mam na myśli jej nową część] jest zniewalająca i od razu zwróciła moją uwagę. Wiem, że wiele osób zawiodłam swoją recenzją - zwłaszcza tych, którzy uwielbiają powieści pani Andrews. Na swoją obronę mogę powiedzieć tyle, że kto wie... Może jeszcze kiedyś sięgnę po jakąś jej powieść. Pożyjemy, zobaczymy, jak to mówią =)

Na sam koniec chciałabym tylko coś powiedzieć na temat samych audiobooków. Nie bójcie się po nie sięgać. Naprawdę. Ja rozumiem, że to nie to samo, co wersja papierowa, ale to naprawdę świetne rozwiązanie dla osób zabieganych i takich, które nie mają czasu na czytanie. Słuchowiska można odtwarzać wszędzie - w kuchni w czasie gotowania, podczas sprzątania, czy nawet stojąc w korku w samochodzie, gdzie szczerze powiedziawszy oprócz radia nie ma za wiele rozrywek. Taka mała rzecz a raz, że wciągnie, to w dodatku pomoże w rozładowaniu emocji [mam na myśli tu wściekanie się, gdy się stoi na jakiejś zatłoczonej ulicy]. Audiobooki mają wiele plusów, a jak sama zauważyłam, niekiedy bardziej zachęcą potencjalnego czytelnika-słuchacza, niż czytanie i wieczne odkładanie książki w kąt.

Za możliwość recenzji dziękuję światowi audiobooków - Audeo.pl!

Miasto Recenzji © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka