niedziela, 25 grudnia 2011

Recenzja: "Niepokój" Maggie Stiefvater

 
Tytuł/Cykl: "Niepokój"
Autor: Maggie Stiefvater
Tom: 2
Wydawnictwo:Wilga
Rok wydania: 2011-10-26

„To jest opowieść o chłopaku, który  kiedyś był wilkiem, i o dziewczynie, która niespodziewanie dla chłopaka i siebie zaczęła się przemieniać w wilka. Zaledwie kilka miesięcy temu to Sam był mitycznym stworzeniem, na którego odmienność nie mogliśmy znaleźć lekarstwa. To jego ciało stanowiło tajemnicę – zbyt dziwną, a zarazem cudowną i przerażającą, żeby można ją było zrozumieć…”

Po raz kolejny spotykamy naszych ulubionych bohaterów – Sama i Grace, których miłość i poświęcenie wywarło na wielu czytelnikach spore wrażenie. Grace nie posiada się z radości, że Sam stał się człowiekiem i mogą się sobą cieszyć bez lęku i bez względu na to co przeszli razem. Na pozór wydają się zwykłymi nastolatkami zapatrzonymi w siebie, żyjąc normalnie i mając marzenia i mnóstwo planów na przyszłość. Wszystko to jednak takie pozorne, ponieważ pewnego dnia sytuacja uległa zmianie. Sam może i jest człowiekiem, jednak Grace z nikąd zaczyna przemieniać się w wilkołaka. Nie wie, co się z nią dzieje. Na dodatek rodzice robią wszystko co tylko mogą, by rozdzielić dwójkę kochanków, co nie ułatwia całej sprawy. Nie liczą się z tym, co ona ma na ten temat do powiedzenia i jak ją to wszystko rani.  Do tego wszystkiego pojawia się nowa postać – Cole, ale kim on jest i jakie ma zamiary – niech to zostanie tajemnicą…

Książka, podobnie zresztą, jak pierwsza część porywa czytelnika do granic możliwości. Z tym jednak wyjątkiem, iż w tej części wszystko wydaje się bardziej realne, ale i zaskakujące. Jednym słowem, gdybym miała porównać obie pozycje, to „Niepokój” ma miażdżącą przewagę. 

Z góry przyznam, że  okładka może i jest bardzo podobna do tej z pierwszego tomu, ale mnie jakoś nie zachwyciła. Znów w niej czegoś brak. Tym bardziej, że po raz kolejny mam wrażenie, że będzie to coś na wzór sagi pani Meyer, czy innych pisanych w tym samym stylu książek. Chociaż przyznam, że tutaj mojej znienawidzone przeze mnie bieli jest już mniej, gdyż okładka bardziej wpada w błękitną tonację. Mimo wszystko dobrze, że obie okładki są do siebie podobne – w końcu to jedna seria i tak być powinno.

Jeśli miałabym zatrzymać się na chwilę przy bohaterach to przyznam, że ich charaktery są o wiele bardziej zindywidualizowane niż na początku. Grace i Sam przeszli już dość sporo w pierwszym tomie, toteż łatwiej przewidzieć ich reakcję, zachowanie w danej sytuacji, co teoretycznie jest odrobinę nużące, z drugiej jednak strony niekoniecznie. Niektórzy mogą uznać to za minus, mi jednak w tym przypadku to plusuje, gdyż wiem, że w jakiś sposób poznałam bohaterów tej książki na tyle, że umiem się wczuć w ich sytuację i zareagować tak, jakby oni zareagowali.

Styl i język pani Stiefvater utrzymała na równym poziomie. Książka pisana jest prostym językiem bez udziwnień, ale z nutą oryginalności. Tak być właśnie powinno. Dzięki temu całość czyta się lekko i szybko bez zbędnego „zagłębiania” się w treść i doszukiwania znaczeń w danej sytuacji. Tu nie ma miejsca na takie rzeczy, bowiem czytelnik ma wrażenie, że znajduje się w równoległym świecie gdzie problemy niby ogromne i przytłaczające niewiele się różnią od naszych.

Podsumowując książkę z wielką przyjemnością polecam każdemu, komu nie obcy jest los wilkołaków i młodzieńczych miłości. To przede wszystkim. Poza tym całej reszcie również, o ile dobrze by było najpierw zapoznać się z pierwszym tomem, bo w przeciwnym razie można się doszukać kilku niejasności. 10/10 pkt w ocenie to naprawdę szczodra ale i zasłużona cena, jaką można podsumować „Niepokój” autorstwa pani Maggie Stiefvater. 


Książka otrzymałam od wydawnictwa Wilga za którą szczerze dziękuję. 

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Z cyklu: Stosik na grudzień

"Snow is fallin, all around me Children playing, having fun It's the season, love and understanding Merry christmas everyone!!" No i nadeszły święta. Tylko takie, jakieś bezśnieżne. Szkoda tylko, że mnie już święta nie cieszą. Albo z tego wyrosłam, albo po prostu nie umiem już poczuć tej magicznej atmosfery. A może jej już nie ma? Lub nigdy nie było? Tego nie wiem... Ale wie jedno. Dla mnie święta to tylko kilka dni wolnego, a nie chwila odpoczynku, radości i czasu spędzonego z rodzina na śpiewaniu kolęd i całej reszty. A szkoda... No nic...

piątek, 16 grudnia 2011

Recenzja: "Monster High. Upiór z sąsiedztwa." Lisi Harrison



Tytuł/Cykl: „Monster High. Upiór z sąsiedztwa.
Autor: Lisi Harrison
Tom: 2
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok wydania: 2011-09-07

„Monster High. Upiór z sąsiedztwa” to już drugie spotkanie z uczniami niezwykłej szkoły Merston High, w której nikt niczego nie może być pewny. Nawet Cleopatra de Nile, która dotąd niepodzielnie królowała na szkolnych korytarzach, mając poddanych zarówno wśród RAD-owców, czyli członków Ruchu Atrakcyjnie Dziwnych, jak i nudnej reszty, czyli normaliów – czuje się zagrożona.”

Od samego początku uważałam, że jeśli książka mnie zachwyci, to skuszę się i przeczytam część pierwszą, której przeczytać dotąd nie było mi dane, a jeśli nie to sobie podaruję i co najwyżej oddam książkę do biblioteki, lub na wymianę. Zawsze od początku poruszam przy kilkutomowych sagach porównanie do części pierwszej, ale jakowo, że w tym przypadku nie mam możliwości, to postanowiłam zacząć od ogółu, czyli okładki a na fabule kończąc. No ale do rzeczy…

Jeśli chodzi o okładkę, to uważam, że kolorystyka i sama okładka przyciąga wzrok. Może aż za bardzo, bo ta zieleń, czy turkus… no niech będzie – morski kolor jest zbyt ostry, by książka mogła być niezauważalna. Z jednej strony ma to swój plus, bo czytelnik chcąc nie chcąc na nią spojrzy i w jakikolwiek sposób się nią zainteresuje. Z drugiej zaś okładka daje wrażenie, jakby książka została stworzona dla dużo młodszych czytelników, jak nie dla samych  dzieci. W dodatku ta a’la „czaszka” w rogu strony do złudzenia przypomina kotka z Hello Kitty, co jest kolejnym faktem, że książka nadaje się dla młodszego pokolenia nastolatków – tego które dopiero wchodzi w nastoletnie życie… A co za tym idzie chyba nie dla mnie. Mimo wszystko postanowiłam się nie zrażać i ciągnąć przygodę z nią do końca.

Fabuła - przyznaję, jest ciekawa, jednak nie powaliła mnie na kolana. (Widocznie jestem za stara na takie rzeczy, ale wszędzie widziałam jakieś dziecinne zagrywki =P) Fabuła opowiada o tym, jak od niedawna to dwie inne dziewczyny (już nie Cleo) – Frankie Stein i Melody Carver – są na ustach wszystkich. Wspólnie z Brettem kręcą film, który ma przekonać normalsów, że potwory nie są takie straszne, jak je malują.

Czy córka faraona Cleo odzyska władzę w szkole? Czy film wypromuje dziwność na hit sezonu? A może zaczniesz się zastanawiać, czy ten chłopak z sąsiedztwa nie jest czasem upiorem? To podstawowe pytania, które autorzy podrzucają swoim czytelnikom na okładce oraz forach internetowych i portalach czytelniczych. Przyznaję, że pytania są trafne, jednak z odpowiedziami na nie tu już jest gorzej.

Cały zarys fabularny opiera się tak naprawdę na zwykłych opowiastkach, które nie każdy lubi. Co prawda wciąż tu się coś dzieje, ale nie na tyle, by to jakąś wielką i ciekawą akcją można było nazwać. Chcąc nie chcąc przebrnęłam do końca i uważam, że na początku moje nastawienie było o wiele bardziej pozytywne, niż obecnie. Przyznam, że jest jeszcze jeden plus tej powieści, który może być tutaj istotny. Chodzi mi o humorystyczne ubarwienie sytuacji, a niekiedy aż komizm. Uwielbiam poczuci humoru, ponieważ już nie jedną pozycję wyprowadziła na dobre tory i pozytywne opinie czytelników powiększając tym samym grono wielbicieli.

Jeśli chodzi o bohaterów to tutaj nie wiem, czy koniec końców się zawiodłam, czy nie. Od początku miałam wrażenie, że czegoś im brakuje, jednak wciąż nie mogę dociec, dlaczego. Nie wiem, czy to skutek tego, że nie przeczytałam części pierwszej i paru sytuacji po prostu nie rozumiałam, czy zwyczajnie nie byli oni dostatecznie wykreowani. Zarówno Franke, jak i Cleo denerwowały mnie swoimi wyczynami, na tyle irytująco, że nie mogłam tego przeboleć. Poza tym, nie wiem, czy postać Cleopatry z zasady i z zamiarem została stworzona na taką materialistkę i laleczkę, która kocha modę i zakupy oraz ma fioła na punkcie swojej urody, czy po prostu ja mam, jako jedyna taką opinię. No cóż. Widać różnie się od innych sposobem poglądu na takie rzeczy, ale widać, że przez to jestem indywidualistką.

Podsumowując książka jest ciekawa, ale nie porywająca i powalająca. Ciężko postawić tutaj opinię dobrej, czy złej książki. Poza tym każda nawet najgorsza ma jakieś plusy, a nie ma książek idealnych. Tak jest też i z tą pozycją, chociaż mimo wszystko nie skreślam jej i być może pokuszę się o pierwszy tom - a nuż mi coś rozjaśni, oraz o kolejne o ile mam nadzieję, ukażą się już niedługo. Książkę wyceniam 6/10 pkt i daję sobie jeszcze jedną szansę na przebrnięcie przez pierwszy tom licząc że okaże się fenomenem gatunku.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Bukowy Las, za którą szczerze dziękuję!

niedziela, 4 grudnia 2011

Recenzja: "Wielka orgia dziwolągów z różnych planet" Marek Jeznach


Tytuł/Cykl: "Wielka orgia dziwolągów z różnych planet”
Autor: Marek Jeznach
Tom: 1
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Rok wydania: 2011-09-22


„Jest możliwe, aby za życia znaleźć się już w piekle i z niemocą patrzeć, jak diabły atakują wściekle. Lecz dlaczego teraz, czy to nie za wcześnie? I dlaczego w rzeczywistości, a nie najwyżej we śnie.”

Ostatnio stałam się strasznie marudna. I wybredna. A w dodatku czepiam się byle czego. Sama nie wiem, skąd ta nagła zmiana, ale tak po prostu jest. Jak do tego doszłam? A chociażby czytając książkę pana Marka Jeznacha. Może i to jego debiut, ale mimo to stałam się wyczulona na kilka rzeczy, które tutaj aż wręcz wzięły pod panowanie całą powieść jego autorstwa.

„Wielka orgia dziwolągów z różnych planet” to po prostu kolejna powieść fantastyczna, a wręcz paranormalna. Opowiada o kosmitach, którzy są pracownikami jednego z biur. Na przebywającego na ziemi Kretona zastawiono pułapkę. Zrobili to członkowie, jakiejś tajemniczej sekty, przez co zwyczajna praca „za biurkiem” może stać się niewyobrażalnym koszmarem… Orgia dziwolągów to powieść zarówno o zbrodni, zemście przeplatanej z bohaterami prosto z s-fi.

Z góry przyznam, że fabuła może i coś w sobie ma, ale z góry widać, że wszystko jest nad wyraz. Zamiast skupić się na jednej rzeczy naraz to tutaj widać, że wszystko się plącze. Wątek wątkowi nierówny. Niby coś się dzieje, ale nie do końca wiadomo, co. Jak dla mnie za dużo tutaj przepychu. Na przyszłość panu Markowi radzę napisać nie jedną książkę, a cała sagę, o ile dobrze się to rozegra.

Jeszcze jedno, co do treści. Otóż mam na myśli te „śmiałe sceny erotyczne” nadmieniona na przedniej okładce. Z początku czytając ten drobny druczek u dołu zaczęłam się śmiać, ale gdy tylko zaczęłam czytać, uśmiech momentalnie zszedł mi z twarzy. Sceny erotyczne może i są śmiałe, ale mi bardziej pasuje tutaj określenie odrażające i obrzydliwe. Uprawianie seksu ze wszystkimi i wszystkim, co się rusza? Chociaż to i tak mało. Jeśli ktoś chce umieszczać sceny erotyczne w książce, to musza one być dobrze dobrane i subtelne, a nie po prostu wrzucone na „odwal się”. W dodatku takie, co odpychają zdrowego na umyśle człowieka od dalszego czytania.

Uważam, że autor tutaj się nie popisał, toteż jego debiut jest na bardzo niskim poziomie. Książkę dokończyłam z wielkim przymusem, kilka stron nawet pomijając, gdyż były dla mnie po prostu nie warte uwagi. W dodatku aż roi się tutaj od błędów zarówno stylistycznych, ortograficznych (boże broń!) i co najgorsze – literówek, które wciąż mam przed oczami. Wszystko to nie pomaga, a tylko szkodzi sprzedaży i chęci czytania. Po okładce ma się wrażenie, że to książka dla dzieci, czy nastolatków, jednak tak nie jest. Wątpię, czy ktoś o słabych nerwach (zwłaszcza dorosły) przebrnął by przez nią bez cienia szwanku na psychice.

Wiem, że moja opinia nie jest w żadnym stopniu przychylna, ale niestety książka mnie nie zaciekawiła w najmniejszym stopniu. W każdej opisywanej pozycji staram się dostrzec chociaż coś pozytywnego, jednak tutaj nie było mi to dane. Możliwe, że znajda się tacy, którym błędy nie przeszkadzają, a fabuła nie odstraszy i zwyczajnie przeczytają ją z wielką chęcią, jednak ja jestem pewna, że do niej nie wrócę.

Jest mi przykro, że opinia jest aż tak ponura i nieprzychylna, jednak nie znalazłam na to rady, a nie mam zamiaru naginać prawdy. Książce mogę dać zaledwie 2/10 pkt i liczyć, że polscy autorzy, wezmą sobie do serca, jak istotna jest opinia czytelników, by z każdym kolejnym tomem ich książki były coraz to lepsze.

Książkę otrzymałam od serwisu Sztukater.pl, za co szczerze dziękuję!

niedziela, 4 grudnia 2011

Recenzja: "Mamo, mamo ile kroków mi darujesz?" Michał Zioło

 
Tytuł/Cykl: "Mamo, mamo, ile kroków mi darujesz?”
Autor: Michał Zioło OCSO
Tom: 1
Wydawnictwo: W Drodze
Rok wydania: 2011-05-20

"Poruszam się w stronę Matki drobnymi kroczkami. Dużo pytań – zdawałoby się łatwych, a jednak myślę, że wiele odpowiedzi, wiele z tej mojej pamięci wyciągniętych obrazów nie zadowoliłoby Matki. To tylko za sprawą Jej miłości posuwam się w Jej kierunku, ciągnąc za sobą drobną, nieważną, innym podobną w swej szarości historię pewnego domu..."

Te, nie inne słowa możemy dostrzec na tylnej okładce książki pt. „Mamo, mamo, ile kroków mi darujesz?”. Książka Macieja Zioło nie jest częścią żadnej trylogii. Nie jest to powieść fantastyczna. Ani kryminał, czy romans. Więc co to takiego? Wielu ludzi czytając książki czekają na takie wydania, przy których człowiek się ubawi, bądź wciągnie ich fantastyczna fabuła pełna przygód i zasadzek. Każdy ma swoje gusta. Dlatego też jest pewna liczba osób, która uwielbia takie powieści, jak ta właśnie. Chociaż powieść, to dość duże słowo. To raczej gama wspomnień. Coś na kształt biografii tylko w lepszej formie.

Cała ta historia zawarta w książce obrazuje piękne i nieco mroczne wspomnienia z dzieciństwa Michała Zioło, które można nazwać niezwykłą uczta dla wielbicieli literatury. Tak przynajmniej uważają niektórzy. A ja? Jestem wielbicielką literatury w każdym jej rodzaju, ale… No właśnie i tutaj nareszcie się znalazło to cudowne, „ale”…

Nie każda książka jest bestsellerem i ta na pewno do takiej grupy nienależny. Opisy sytuacji i wydarzeń są naprawdę dobrze napisane, bez grama błędu, ale nie jest to coś, co porwie człowieka i zatrzyma go przy sobie na dłużej. Dla mnie ta opowieść jest opisana zbyt pobieżnie. Brakuje mi kilku wyjaśnień, czy chociażby rozwinięcia tematu. Cala historia podzielona jest na rozdziały, czy chociażby kilka opowiadań, które są zbyt krótkie, by móc się w nie wdrążyć. Po prawdzie w paru miejscach książka ta mnie poruszyła, ale nie aż tak, bym wspominała ją i do niej chciała wrócić.

Wspomnienia zawarte w książce „Mamo, mamo, ile kroków mi darujesz” zostały wydane w tym roku. Jednak nie jest to pierwsza powieść jego autorstwa. Wydał on również takie książki, jak np. „Bobry Pana Boga”, „Jedyne znane zdjęcie Boga”, „Dziennik Galfryda”, „Listy do Lwa”. Jak na Dominikana, to da się zauważyć, że każda z nich ma nawiązanie do religii katolickiej.

Osobiście jednak nie spotkałam się dotychczas z żadną jego książką, toteż nie dziwi mnie fakt, że autor jest Malo znany i popularny wśród czytelników. Może właśnie, dlatego, że pozostałym, jak i mi czegoś w nich brakuje, albo po prostu jeszcze nikt się na tym nie poznał…

Czytając to, na pewno większość z Was uzna, że jestem całkowicie przeciwna wydawaniu tego typu rzeczy. Otóż nie. Jak najbardziej cieszy mnie fakt, że coś takiego powstaje, bo dzięki temu każdy znajdzie coś dla siebie. To, że mnie cos nie zachwyca, nie znaczy, że inni maja takie same zdanie, jak ja.

Ale znalazło się tutaj coś, co naprawdę mi się spodobało. Co? Otóż mam na myśli ilustracje i grafikę przedstawioną w tej cieniutkiej książeczce. Naprawdę jest na co popatrzeć. W tym przypadku ukłony w stronę Jarosława Zioło, bo to rzeczywiście można nazwać „edytorską perełką”. Oglądając jego prace miałam wrażenie, jakbym oglądała wystawę obrazów w muzeum, a nie czytała książkę. Każdy z nich jest indywidualnie podstawiony do rozgrywającej się sytuacji, a ich głębia zaskakuje czytelnika tak, że zastanawia się, co tak faktycznie chcą mu przekazać.

Podsumowując wszystko razem, tę pozycję „wyceniłabym” na jakieś 4/10pkt. Nie jest to może zbyt pozytywna ocena, ale nie jest też najgorsza. W końcu… Istnieją gusta i guściki, a mój, jak widać jest dość wybredny. Mimo wszystko autorowi życzę dużo szczęścia i mam nadzieję, że ma w sobie dość zaparcia, by wydawać kolejne, coraz to lepsze pozycje w kręgu wydawniczym.

Wiecie... Już pokochałam mojego nowego notebooka. Może też ze względu, że sama na niego zarobiłam i jest całkowicie mój i tylko mój. A może dlatego, że ma bezprzewodowy internet =) I że mogę go zabierać wszędzie ze sobą, nawet na uczelnię. Ajjj uwielbiam mój notebooczek i na pewno się z nim nie rozstanę przez najbliższy czas, więc przygotujcie się na zwiększona liczbę recenzji...

Książkę otrzymałam od portalu Sztukater.pl, za którą szczerze dziękuję!

piątek, 2 grudnia 2011

Z cyklu: Czas na reklamy!

Do księgarń trafiła właśnie najnowsza książka Andreïa Makine’a, jednego z najpoczytniejszych francuskich pisarzy, którego powieści przetłumaczono dotąd na ponad 30 języków. Bohater książki Andreïa Makine’a, Eliasz Almeida, przechodzi przez życie, będąc świadkiem bestialstwa na granicy ludzkiej wytrzymałości. Poznaje hipokryzję i okrucieństwo rewolucji. Towarzyszenie Almeidzie w jego wędrówce przez ogarnięte rewolucyjną gorączką kraje XX wieku pokazuje, że tylko dzięki miłości można pozostać człowiekiem i zachować godność wbrew barbarzyństwu
Page 1 of 511234567...51Dalej »Ostatnia
Miasto Recenzji © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka