Recenzja: "Jad. Chcę ukraść twoje życie" - S.B.Hayes


Tytuł: Jad. Chcę ukraść twoje życie.
Autor: S.B.Hayes
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wydanie: 2013-04-26
ISBN: 978-83-7895-317-3
Objętość: 395
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 5/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

„Jeśli kogoś kochasz, musisz dać mu wolność.”

Jad to trzymający w napięciu thriller psychologiczny o nastoletniej Katy, jej wchodzeniu w dorosłość, pierwszych miłosnych uniesieniach oraz zazdrości. W tle przewijają się mroczne sekrety, które kryje przeszłość, a Katy ma przeświadczenie o obecności w jej życiu sił nieczystych. – Gdy przeczytałam te dwa zdania, pomyślałam „Musze ją mieć!” Nic, więc dziwnego, że od razu po pobraniu e-booka zabrałam się za czytanie…

I jak? Nijak. Dlaczego? Już dawno nie było mi tak ciężko postawić się po jakiejkolwiek stronie w ocenie książki. Ani mnie nie zachwyciła, ani nie „zirytowała” na tyle, bym rzuciła ja w kąt z negatywną opinią. Ale może od początku…

Okładka – cóż, według mnie jest ładna, ale niezbyt do mnie przemawia. Oczywiście, pasuje do treści, ale jakoś nie porywa. Może to tylko moje odczucie, ale mam wrażenie, że gdybym przed zabraniem się za lekturę spojrzała tylko i wyłącznie na okładkę, a nie na opis, to za nic bym jej nie wybrała. Liczy się treść – tak wiem, ale pamiętajmy, że mimo wszystko większość z nas jest wzrokowcami.

A co z fabułą? A to, że tak, jak czytałam wiele „thrillerów psychologicznych”, tak ta książka za nic mi do tej kategorii nie pasuje. Prędzej bym ja wrzuciła w „powieści młodzieżowe” tylko i wyłącznie. Zwłaszcza, że w thrillerach napięcie powinno z każda kolejna stroną rosnąć tak, by pod koniec sięgać niemalże zenitu – czytelnik powinien praktycznie siedzieć, jak na szpilkach próbując się dowiedzieć, co będzie dalej, a tutaj? Ja nic takiego nie czułam. Co gorsza – przez pierwszą połowę (albo i ponad połowę) lektury strasznie się męczyłam czytanie. I nie wynikało to tylko z tego, że gorzej mi się czyta e-booki, aniżeli wersje papierowe, ale dlatego, że nie potrafiłam się „wkręcić”, czy jakkolwiek wczuć w akcję.

Nawet w przypadku bohaterów musiałam postawić jakieś, „ale”. A zwłaszcza w przypadku Katy i jej prawie, że „sobowtóra”. Podobał mi się tylko ogólny ich rozrys. Realizm był? Był i tego się trzymajmy. Szkoda tylko, że postacie nie były do końca dopracowane, przez co tez potrafiły nieźle zirytować – cud, że autorka nie „szarpnęła” się na kreowanie „chodzących ideałów”, bo tego bym chyba już nie zniosła.
Ogólnie rzecz biorąc styl autorki jest raczej przeciętny, aniżeli wyróżniający się. Prosty i przystępny, to fakt. Nie wzbudziło to we mnie jednak, żadnych większych „zachwytów”.

Ogólnie rzecz biorąc książka zaczęła nabierać tempa pod koniec, – przez co końcówkę przeczytałam jednym tchem. Jednak jak na taki gatunek powieści to dla mnie za mało. Nie wiem, czy to ze względu, iż łatwo było mi przewidzieć kolejne wydarzenia, czy po prostu całość rozkręcała się bardzo powoli. Liczyłam na zgoła coś innego, to prawda. Nie mniej nie spisuję jej na straty. Być może kiedyś jeszcze raz się za nią zabiorę i może tym razem moja ocena będzie o wiele wyższa, kto wie? W końcu już kilka razy mi się zdarzyło wrócić do książek, które mnie nie urzekłyby potem porwały mnie w wir wydarzeń, zachwycając bez reszty. Pożyjemy, zobaczymy, a póki, co ocenę wystawiam neutralną.

Za wersję e-booka dziękuję Wydawnictwu Zielona Sowa.

Recenzja: "365 bajek na dobranoc" - Praca zbiorowa


Tytuł: 365 bajek na dobranoc
Autor: Praca zbiorowa
Wydawnictwo: Publicat
Wydanie: 2013-01-01
ISBN: 978-83-245-7321-9
Objętość: 376
Cena: 44,90 zł

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Kto z nas nie lubi bajek? Osobiście nie znam takiej osoby. I szczerze? Nawet nie chciałabym poznać. W końcu bajki są z nami od zawsze. Od dziecka, ale nie tylko dla dziecka… Czytane na dzień dobry i dobranoc. Kiedy tylko ma się ochotę. Na świecie zapewne są ich miliony, a co jedna to ciekawsza. Nic, więc dziwnego, że sama pokusiłam się na serię „Księżyc opowiada… Historie na dobry sen”, czyli „365 bajek na dobranoc”. W końcu każdy z nas jest dzieckiem, prawda? No, ale może od początku…

Może osobiście własnych dzieci nie posiadam, ale możecie mi wierzyć, że gdy tylko paczka do mnie dotarła, to raz, że zdziwiła mnie wielkość (i waga!) paczki, a dwa, to fakt, iż po jej rozpakowaniu nie mogłam przestać oglądać zawartości. Jak nic, w tym momencie sama stałam się dzieckiem, (co może wyglądać trochę dziwnie) i przez ładnych parę godzin zachwycałam się lekturą. W zasadzie to głównie ilustracjami, gdyż to właśnie one przykuły mój wzrok, na długo za nim wzięłam się za szczegółowe czytanie. Przy jej ocenianiu musiałam podzielić wszystko na kilka części, dlatego tez według takich kryteriów mam zamiar przedstawić Wam dzisiaj swoją ocenę:

Po pierwsze - okładka – naprawdę solidna. Widać od razu, że wykonana z niemała dokładnością i starannością – a co najważniejsze – twarda oprawa o wiele lepiej spisuje się w książkach dla dzieci. Dlaczego? Głównie, dlatego, że dzieci uwielbiają same oglądać, przerzucać strony i robić wiele innych mniej lub bardziej logicznych rzeczy – a co za tym idzie, książki muszą być solidne. Ta taka jest. Nie dość, że mamy tutaj twarda oprawę, to na dodatek jeszcze same kartki są wykonane z bardziej solidnego i grubszego papieru.

Po drugie – kolorystyka. Tutaj nie mam, nad czym się rozczulać – jest po prostu genialna. Masa kolorów, które tylko zachęca malucha do czytania. Widać, że graficy poszaleli, gdzie nie spojrzeć, tam tęcza kolorów. Jak dla mnie idealne, zwłaszcza, że to właśnie dzięki głębokim kolorom, ma się wrażenie, ze w książkę tchnięto duszę.


Po trzecie – grafika. Mówiłam już, dlaczego lubię książki dla dzieci? Nie? No to mówię… Głównie ze względu na masę obrazków. Im weselsze, śmieszniejsze, bardziej kolorowe, tym lepiej. A tego, że jest ich tutaj mnóstwo, to możecie być pewni. Nie dość, że duże, kolorowe i przede wszystkim strasznie ładne, różnorakie obrazki znaleźć można na każdej – dosłownie i w przenośni! – stronie. Jak dla mnie bomba, ale wiadomo – powinni się wypowiedzieć „eksperci” (czyt. Dzieci). Dlatego tez postanowiłam podrzucić jednemu malcowi „365 bajek na
dobranoc”. Jaki był efekt? Mały (a raczej mała, bo to dziewczynka była) nie mogła się oderwać od książki, tak się jej spodobała! Wiecznie by tylko przeglądała strony, a że akurat uczy się powoli czytać, to i niektóre słowa rozszyfrowywać zaczęła.  Co z tego wynika? A to, że to lektura idealna dla każdego, niezależnie czy jest się starym, czy młodym.

Po czwarte – treść. No tutaj niestety się troszkę zawiodłam. Nie uważam, że bajki są złe, ale według mnie nie wszystkie niosą ze sobą jakiś morał, czy naukę, a przecież o to tez w tym wszystkim chodzi, żeby bajki mogły uczyć, nie tylko „zajmować czas” i „pobudzać wyobraźnię”. Może to się wywodzi z tego, że są krótkie, chociaż niekoniecznie. Dlaczego? Głównie, dlatego, że jest też wiele takich, które szalenie mnie zaciekawiły, więc nie o długość tekstu tu chodzi. W dodatku skoro jest to „365 bajek na dobranoc”, czyli na moje odczucia po jednej historii na każdy dzień, to z mojego rozumowania wynika, iż powinny one być ułożone jakąś konkretna kategorią – np. bajka o imieninach Krzysia powinna wypadać w dzień kalendarzowy, gdy taka sytuacja ma miejsce – i tak dalej, i tak dalej. No, bo pomyślcie – czytacie dziecku jedna bajkę dziennie – przychodzi Boże Narodzenie – a wy, co? Będziecie przerabiać z dzieckiem bajkę o króliczku, albo czymś podobnym? No nie. Dlatego tez uważam, że rozmieszczenie powinno być inne, ale to tylko moje zdanie…

Po piąte – i chyba ostatnie – ogólne wrażenie. I tutaj przyznaję, ze szczerym sercem, że polecam książkę każdemu. Uważam, że tego typu pozycje powinny się znaleźć w każdym domu – niezależnie czy już ma się dzieci lub wnuki, czy jeszcze nie. W moim na pewno zajmie miejsce obok innych bajek, które posiadam (nawet tych z dzieciństwa), a Wam mogę jedynie polecić i zachęcić do zapoznania się z nią.

Za egzemplarz dziękuję Portalowi Sztukater, oraz Grupie Wydawniczej Publicat!

Recenzja: "Naga" - Megan Hart


Tytuł: Naga
Autor: Megan Hart
Wydawnictwo: Czarna Owca
Wydanie: 2013-09-25
ISBN: 978-83-7554-670-5
Objętość: 471
Cena: 39,90 zł

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Zauważyłam, że od pewnego czasu coraz częściej sięgam po literaturę inną, niż paranormalną. Głównie upodobałam sobie książki autorstwa pani Megan Hart. Według mnie jej literatura jest strasznie rzeczywista, [chociaż czasami, nazbyt dobitna], pisana językiem na tyle dobrym, że trafia praktycznie do każdego, niezależnie od płci, czy wieku. Z każdą kolejną wydawaną przez nią powieścią, tylko utwierdzam się w przekonaniu, że jest ona niesamowitą pisarką i naprawdę zasługuje na ten tytuł. Zwłaszcza, że w dzisiejszych czasach mało jest tak dobrych powieściopisarzy…

Dlatego też nikogo nie powinien dziwić fakt (a zwłaszcza mnie samą), że przy pierwszej lepszej okazji postanowiam sięgnąć po jej najnowszą książkę pt. „Naga”. W zasadzie, to całkiem sporo dobrego słyszałam o niej już przed samą premierą, co było tylko dodatkową namową na zgłębienie tejże lektury.
Opowiada ona historię kobiety, która liczy na to, iż jej praca zawodowa, pomoże jej w znalezieniu w życiu szczęścia i harmonii. Zwłaszcza, że jej niedoszły mąż okazał się homoseksualistą. Nic, więc dziwnego, więc, że marzeniem Olivii jest spokojny, normalny i szczęśliwy związek. Pewnego dnia, wchodzi ona w prosty układ z szalenie przystojnym modelem, Alexem. Ona potrzebuje pieniędzy na czynsz, on potrzebuje mieszkania. Jasny układ, bez zobowiązań. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w pewnej chwili przekraczają granicę i nie ma już powrotu. Nie ma też wyrzutów sumienia… Oliwia jednak ciągle opiera się przed oddaniem Alexowi serca. Boi się związku z mężczyzną tak nietypowym, jak on – zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę jej przeszłość.

„Szukanie swojego miejsca w świecie jest zupełnie naturalne, tak samo jak szukanie kogoś, kto zaakceptuje nas takimi, jakimi jesteśmy.”

Już sama okładka wywarła na mnie spore wrażenie jeszcze przed premierą. Szkoda tylko, że wydania (przynajmniej moje) ma inną okładkę, niż tę, którą znalazłam na portalu Lubimy-Czytać - jak dla mnie tamta jest o wiele lepsza - co, jednak nie oznacza, że ta jest zła, co to, to nie. Po prostu ta druga, jakoś bardziej do mnie przemawia, ale to widocznie kwestia gustu.

Gdybym miała przyrównać „Nagą” do innych książek pani Hart, to szczerze powiedziawszy przyszłoby mi to z wielkim trudem. Dlaczego? Głównie, dlatego, że z jednej strony szalenie uwielbiam ten, a nie inny styl pisarski, który to nie „podupada” w trakcie pisania kolejnych powieści, a z drugiej niestety, dlatego, że musiałabym się przyznać, iż „Naga” wywarła na mnie o wiele lepsze wrażenie, aniżeli reszta. Już na pierwszy rzut oka widać, że tym razem autorka przeszła samą siebie – zwłaszcza jej wyobraźnia, która widać, że nieźle ja poniosła – w pozytywnym tego słowa znaczeniu oczywiście! Książkę czyta się szybko, sprawnie i niekiedy z wypiekami na twarzy.

Jedyny minus, jaki mnie denerwuje w zasadzie w każdej książce pani Hart to fakt, iż ona nie przebiera w słowach i niekiedy podupada to nie tyle pod perwersję, co potrafiły nieźle zniesmaczyć. Cytować tutaj nie będę, bo wiem, że każdy, kto sięgnie po tę lekturę, będzie wiedział, co mam na myśli. Muszę przyznać, że gdyby nie to, to być może „połknęłabym” treść w jeden dzień, a tak zajęło mi to trochę dłużej, zwłaszcza, że niekiedy miałam ochotę rzucić książką w kąt.

Poza tym jednym faktem, nie znalazłam chyba nic, czego bym miała się uczepić (no może tylko zakończenia, które myślałam, że potoczy się inaczej, no, ale cóż…). Bohaterowie są skrojeni bardzo realistycznie, nie tylko względem siebie, ale i samego ogółu. Czy znalazłam swojego ulubieńca? Niestety nie… A już na początku myślałam, że będzie nim Alex – widocznie się pomyliłam. Tak swoją drogą - czy tylko ja mam takie wrażenie, że autorka ma sentyment do tego imienia?

Tak czy siak, „Naga” to lektura wciągająca i szalenie udana, więc ze szczerym sercem mogę ja polecić nie tylko fanatykom literatury pani Hart, ale i każdemu, kto chociaż przez moment miał ochotę zabrać się za jakąkolwiek książkę z „Czerwonej serii”. Szczerze? To, jeśli miałabym brać pod wagę wszystkie, które do tej pory przeczytałam, to „Nagą” mogę wyróżnić ze szczerym sercem. Jak dla mnie do tej pory jest najciekawsza? Tutaj nie ma tematów tabu, a fabuła jest dość niekonwencjonalna. Osobiście jeszcze nie raz do niej zajrzę, zwłaszcza do czasu, aż nie zabiorę się za kolejną lekturę tejże autorki.

Za egzemplarz dziękuję Pani Agnieszcze oraz Wydawnictwu Czarna Owca!

Recenzja: "Demony. Grzech pierworodny" - Lisa Desrochers


Tytuł: Demony. Grzech pierworodny.
Autor: Lisa Desrochers
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Wydanie: 2013-01-20
ISBN: 978-83-245-9254-8
Objętość: 357
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Luc Cain, niegdyś wysłannik Lucyfera, przeszedł przemianę i wypowiedział Piekłu posłuszeństwu. Demony postanawiają się o niego upomnieć. Luc i Frannie muszą oddać się pod opiekę aniołów, w tym konkurenta Luca – Gabe’a. Do jakiego podstępu ucieknie się lucyfer, aby odzyskać dawnego podwładnego?

Anioły. Demony. „Stworzenia” te obok wampirów, czy wilkołaków, są już na porządku dziennym w powieściach młodzieżowych. Dlaczego? Tak, jak był i jest wciąż szał na wampiry, dzięki sadze pani Meyer, tak przyszedł czas na anioły i demony w takich powieściach, jak chociażby seria „Szeptem”, „Nefilim”, czy „saga „Upadłych”. Lisa Desrochers ze swoimi powieściami stoi zaraz obok. Na ile jej seria stanie się popularna? Tego nie wiem, ale jestem pewna jednego – nie dowiem się, dopóki sama się nie przekonam, na ile ciekawa jest zawartość.

Z takim, a nie innym postanowieniem postanowiłam zabrać się za kolejną „anielską” lekturę. „Demony. Grzech pierworodny” to drugi tom cyklu, który opowiada o przygodach Frannie, Luca oraz Gabe’a. Jak na powieść młodzieżową przystało, fantazji tutaj niemało. Przyznaję, iż pod tym względem autorka się postarała i wykreowała bardzo dokładnie i szczegółowo świat, w którym rozgrywa się akcja. Może też właśnie, dlatego czytało mi się nad wyraz szybko, pomimo, iż sami bohaterowie mnie nie zachwycili. Dlaczego? Sama nie wiem. Może, dlatego, iż to kolejne „miłosne trio”, z jakim mam styczność w ostatnim czasie zabierając się za mniej lub bardziej podobne lektury. Jednak, mimo, iż mnie nie przekonali, to i tak czytało mi się naprawdę ciekawie i nawet wciągająco, co muszę przyznać, rzadko mi się zdarza, przy niechęci do głównych bohaterów.

Widać, ze pani Desrochers próbowała skonstruować powieść starannie i z niemałą dokładnością, co nawet i by się jej udało, gdyby nie styl prowadzenia fabuły. Tak, jak narracja osobowa jest dla mnie czymś normalnym, tak nie przywykłam do narracji ze strony trzech osób. Nigdy nie wiem do końca, kto akurat jest narratorem, przez co też łatwiej jest mi się we wszystkim pogubić. Dlatego tez, taki zabieg nie uważam za konieczny, zwłaszcza, że zawsze można było to przedstawić w zupełnie inny sposób, bez tego całego motania. W dodatku, po co jeszcze dorzucanie do tego dodatkowego podziału na rozdziały? Nie rozumiem, chociaż sama fabuła jest ciekawa. Dzieje się dużo (czasami aż za bardzo), ale właśnie to w tym wszystkim jest najlepsze. Powieść pani Desrochers prowadzona jest może i chwilami dość schematycznie, ale i tak nie sposób się nudzić. Co jednak jest o wiele istotniejsze – w miarę czytania akcja się zawęża, nabiera tempa, przez co czytelnik ma coraz rzadziej odrywa się od lektury (przynajmniej tak było w moim przypadku).

Jak każda książka ma swoje plusy i minusy. Tak po prawdzie nie ma powieści idealnej, dlatego też i po „Demonach” tego nie oczekiwałam. Mimo wszystko jednak liczyłam na coś więcej. Czy się zawiodłam? Nie do końca. Nie skakałam też ponad niebiosa w trakcie lektury. Książka jest naprawdę ciekawa i warto po nią sięgnąć. Może i ja nie daję jej wielkiej noty, ale na pewno znajdzie się wielu, który będą nią zachwyceni. Zwłaszcza fanatycy anielsko-demonicznych sił, ale i nie tylko. Na koniec muszę tylko dodać, iż niesamowicie podoba mi się zakończenie. Jakie jest, zdradzać nie będę, ale przyznaję, że głównie, dlatego warto przeczytać całość.

Za egzemplarz dziękuję serdecznie Grupie Wydawniczej Publicat!

Recenzja: "Larista" - Melissa Darwood


Tytuł: Larista
Autor: Melissa Darwood
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wydanie: 2013-04-04
ISBN: 978-83-7895-323-4
Objętość: 383
Cena: 24,90 zł

Moja ocena: 5/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Jedna dziewczyna. Dwóch chłopaków. Prawdziwa miłość. Niebezpieczeństwo. Tajemnica…

Brzmi, jak podstawowy schemat większości książek dla młodzieży, nieprawdaż? Dla mnie, aż za bardzo przemawia to wszystko, za znanym mi od lat schematem, dzięki któremu zasłynęły takie pozycje, jak chociażby „Pamiętniki wampirów”, „Wybrani”, czy chociażby „Dary anioła”. Nic więc dziwnego, że coraz to więcej autorów zabiera się za pisanie powieści pod taki, a nie inny wzór. Czy to dobrze? Z jednej strony może i tak, ale z drugiej zaś niekoniecznie. Znane przysłowie „co za dużo, to niezdrowo” w tym wypadku może być nad zwyczaj trafne. Zwłaszcza, jeśli dzięki temu, każda kolejna książka staje się coraz to bardziej przewidywalna, a mi, jako czytelniczce nie pozostaje nic innego, jak tylko modlić się, abym i tym razem znalazła coś, co zaciekawi mnie na tyle, iż owe „trio” zejdzie na drugi plan.

Z takim założeniem zabierałam się za „Laristę” autorstwa Melissy Darwood, która to opowiada o losach osiemnastoletniej Laryssy, na drodze której to staje dwóch chłopaków – tajemniczy Gabriel oraz kuszący Daniel. Każdy z nich wydaje się jej fascynujący, ale im bardziej się do nich zbliża, tym niebezpieczeństwo rośnie. Na dodatek złego każdy z nich skrywa tajemnicę, która to, może odmienić całe życie dziewczyny. I tak zaczyna się wielka przygoda…

Przyznaję z bólem, że bardziej, aniżeli opis znajdujący się na tyłach okładki, zainteresowała mnie sama okładka. Raz, że tajemnicza. Dwa, ze ma w sobie coś, przez co nie sposób przejść obok niej obojętnie. Trzy, dobrze dopracowana. Dlatego też bez zbędnych ceregieli postanowiłam ową książkę przeczytać. Czy coś wyniosłam z tejże lektury? Niekoniecznie – przynajmniej nic nowego. Nie wiem, czy to ze względu na liczbę powieści o podobnej tematyce, które już zdążyłam przeczytać, czy też fakt, że całość wydawała mi się szalenie przewidywalna. Co prawda były fragmenty, które mi przypadły do gustu i już myślałam, że to jest „to coś”, ale było ich niestety bardzo mało. Początek trochę dziwny, a koniec niespodziewany – to muszę przyznać z czystym sercem. Przyznaję, że wyobrażałam ja sobie troszeczkę inaczej, ale mimo tego nawet miło spędziłam z nią czas.

Nie przypadły mi do gustu jednak powiedzenia, którymi autorka się posługuje przy tytułowaniu poszczególnych rozdziałów. Według mnie są one trochę nie na miejscu. Może ten zabieg miał jakiś głębszy sens, jednak ja tego nie widzę – zwłaszcza, że po prostu mi tutaj nie pasują.

Jeśli chodzi o styl i język powieści, to autorka pisze językiem prostym, bez udziwnień. Czyta się nawet szybko. Co prawda już na pierwszy rzut oka widać, że jest to powieść skierowana do młodzieży, aniżeli szerszego grona czytelników. Jednak, jak na powieść młodzieżową, to skonstruowana dobrze, zarówno pod względem tematyki, problematyki, jak i języka. Zwłaszcza, że ta grupa odbiorców jest o wiele mniej wymagająca, od grupy starszej.

Według mnie „Larista” nie wyróżnia się zbytnio spośród innych powieści młodzieżowych – zwłaszcza, jeśli brać pod uwagę trójkąty miłosne z bohaterami diametralnie się od siebie różniącymi. Cóż, powiało przeciętnością? Może. Jak dla mnie jest to książka idealna dla rzeszy nastolatków poszukujących miłosnych historii owianych nutka grozy i tajemnicy. A dla pozostałych? Być może też znalazłoby się coś dobrego, ale już bardziej, jako lekki dodatek, lub lektura „na jeden raz”. Tak czy siak, może moja wyobraźnia zbytnio tutaj nie poszalała, jeśli chodzi o jakąś ciekawą akcję, ale i tak miło spędziłam z nią czas.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Zielona Sowa.

Z cyklu: Czas na wyniki konkursu!


Nienawidzę chorować. Naprawdę... Jak na złość, nie mam siły nawet, by napisać jakąkolwiek recenzję... I nad tym chyba ubolewam najbardziej. Dlatego też musicie mi wybaczyć opóźnienie, ale nie jestem pewna, czy dam radę dzisiaj coś wstawić.

Żeby Wam jednak smutno nie było, to postanowiłam się "spiąć" i opublikować wyniki konkursu. Przyznaję, że liczyłam na więcej zgłoszeń, ale cóż - może w kolejnym konkursie, który szykuję na święta będzie większa "frekwencja". Tak czy siak nie przedłużając więcej, chciałam tylko powiedzieć, że wasze odpowiedzi były przeróżne i na pewno się do nich ustosunkuję wybierając kolejne lektury do czytania. Niestety, jak wiadomo zwycięzca może być tylko jeden i dlatego dzięki mojej szanownej maszynie losującej w postaci koleżanki, zdecydowano, iż konkurs wygrywa:


Serdecznie gratuluję i proszę o kontakt mailowy w przeciągu najbliższych 3 dni w sprawie wysyłki nagrody ;) A mam nadzieję, że owa "nagroda" przypadnie do gustu :D

Nie pozostaje mi nic innego, jak już teraz zaprosić Was do wypatrywania kolejnego konkursu, który pojawi się tutaj niebawem =) Ja tym czasem idę się kurować... I coś poczytać :D Buziaczki!

Recenzja: "Przewodnik Nocnego Łowcy" - Mimi O'Connor


Tytuł: Przewodnik Nocnego Łowcy
Autor: Mimi O’Connor
Wydawnictwo: MAG
Wydanie: 2013-09-27
ISBN: 978-83-7480-393-9
Objętość: 128
Cena: 27 zł

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Trudno nie zauważyć, iż dzięki ekranizacji „Miasta Kości” Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare nabrały zupełnie nowego wymiaru, oraz co tu dużo mówić – zaistniały nie tylko na rynku wydawniczym, ale i każdym innym, który dzięki popularności owego cyklu zyska spory zarobek. Chcąc, nie chcąc sama poddaję się tej rosnącej fali popularności dla powieści pani Clare, oraz jej ekranizacji. Dlaczego? Głównie, dlatego, że ukochałam sobie tę serię na długo przed tym, gdy zaczęło się szaleństwo na punkcie jej ekranizacji. A jeśli już o niej mowa, to muszę przyznać, że troszeczkę się zawiodłam, no ale cóż. Nie można mieć wszystkiego – uznałam, że być może dlatego, że nie do końca rozumiem przesłania reżysera - to dlaczego jedną rzecz zrobił tak, a inna inaczej. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła mi się okazja postanowiłam sięgnąć po krótki przewodnik owej ekranizacji.

Na pierwszy rzut oka książka wywiera na mnie ogromne wrażenie – cudowna okładka, która aż kipi mrokiem, skrywaną tajemnicą, ale i niesamowitą głębią, której wprost nie można się oprzeć. Przyznaję, że wykonana jest starannie i z wielką dbałością, za co należy się ogromny plus. Tak szczerze powiedziawszy, największe wrażenie zrobiła na mnie anielska runa, która znajduje się w centrum – wprost nie mogę od niej oderwać oczu, naprawdę! No, ale, jak wiadomo, nie tylko okładką czytelnik żyje, więc postanawiam zagłębić się w treść, licząc na tak samo pozytywne (o ile nie bardziej) wrażenia, jak dotychczas.

Z początku wita nas krótki spis treści, a zaraz za nim cytat z filmu. Tak po prawdzie owe cytaty rzucane są,
co kilka stron, mniej lub bardziej pasujące do poruszanego aktualnie w treści tematu. Jeśli o mnie chodzi, to osobiście cieszę się na fakt, iż jest ich tam całkiem sporo. Dlaczego? A dlatego, że uwielbiam „kolekcjonować” ciekawe wypowiedzi i fragmenty zarówno filmów, jak i powieści. Patrząc ogólnie na samą treść, z bólem przyznaję, że jest jej tutaj naprawdę niewiele. Według mnie „przewodnik” to nie tylko zbiór fotografii „wyrwanych” z kadru, oraz cytatów, ale i opowieści, które w większym stopniu pozwolą przyswoić sobie nie tylko bohaterów, ale i fabułę, czy ogólny zarys problematyki.

Nie uważam, że jest to książka zła. Osobiście podoba mi się bardzo – ładne dopracowane strony, dobrze dobrane działy, cytaty, zdjęcia, opisy miejsc, bohaterów, broni mrocznych łowców, a co najważniejsze – uwielbiane przeze mnie runy. Każda z nich wyrysowana oddzielnie i opisana. Muszę się wam przyznać, – gdy byłam na tym poziomie czytania „Poradnika…” nie mogłam oprzeć się przeglądania równocześnie zdjęć Nocnych Łowców, (Jace’a, czy Isabelle) sprawdzając tym samym, które z wspomnianych run sami posiadają i jaką moc skrywają ich ciała. Szczerze powiedziawszy, to sama mam ochotę posiadać chociażby jeden z takich tatuaży, ale wiem, że nie będzie mi to pisane – a szkoda.

„Przewodnik Nocnego Łowcy” jest to kompendium wiedzy zarówno na temat cyklu powieściowego Cassandry Clare, ale i jej ekranizacji. Nie jest może ono aż nazbyt wyczerpujące – zwłaszcza, że jest tutaj uwidoczniony głownie przerost formy nad treścią, – ale mimo wszystko uważam, że każdy „fanatyk” będzie chciał go mieć. Jak dla mnie to bardzo miły dodatek, który zapewne jeszcze niejednokrotnie będę miała ochotę przeczytać – zwłaszcza, że przeczytanie całości zajęło mi lekko ponad godzinkę – oraz poprzeglądać fotografie i powspominać przygody Clary i Jace’a. W każdym bądź razie... Czy mi się podobało? Owszem, bowiem jest to faktycznie krótkie kompendium wiedzy, który powinien znać każdy, kto ma ochotę obejrzeć ekranizację. Czy się zawiodłam? Niestety też. Dlaczego? A dlatego, że liczyłam na dużo więcej treści. Zwłaszcza, że jako osoba, która ma za sobą powieści pani Clare, nie dowiedziałam się zbytnio wiele nowego. Dlatego też przyznaję, że jest to pozycja ciekawa i bardzo przyjemna w jej zgłębianiu, jednak nie zaskakuje od początku do końca.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu MAG!

Recenzja: "Bransoletka" - Ewa Nowak


Tytuł: Bransoletka
Autor: Ewa Nowak
Wydawnictwo: Literackie
Wydanie: 2013-09-01
ISBN: 978-83-08-05184-9
Objętość: 291
Cena: 32,90 zł

Moja ocena: 8/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Życie jest pełne niespodzianek. I nie tylko, gdy się jest dorosłym. Szczerze powiedziawszy, więcej problemów, niespodzianek, czy wyborów, których trzeba dokonać mają nastolatki.

„Bransoletka” to opowieść o wyzwaniu, miłości, walce, trudnych wyborach, ale i nie tylko. Opowiada historię szesnastoletniej Weroniki, która marzy o tym, by jej życie było wreszcie poukładane. Jak na złość w jej rodzinie nie dzieje się najlepiej, a w dodatku najlepsza przyjaciółka, tylko taką udaje. Na domiar złego jest jeszcze Łukasz – przystojniak ze szkoły, który postanowił zabawić się jej uczuciami i wykorzystać, jedynie, jako zastępstwo na warsztaty teatralne. Dziewczyna żyje jakby za mgłą, jednak do czasu. W ferie wyjeżdża na warsztaty teatralne, gdzie poznaje zupełnie nowych ludzi, a jej życie nabiera nowego sensu i wyrazu. Świat teatru ją oczaruje, nowe koleżanki idealnie sprawdzą się w swojej roli, a to i tak nie wszystko. Jest jeszcze Karol, który z początku uznany przez dziewczynę za dziwaka okaże się zupełnie kimś innym. Kimś, o kogo warto będzie walczyć. I nie ważne, że walka będzie trudna i pełna niespodzianek – nie zawsze pozytywnych…

Z początku nie byłam przekonana do powieści pani Nowak. Głownie, dlatego, że opisuje losy szesnastolatki, zmagającej się z problemami dnia codziennego, a co za tym idzie miałam niemałe wrażenie, że będzie to płytka historyjka, pełna miłosnych westchnień i kłótni. Nic bardziej mylnego. Może i z początku czytało mi się dość opornie, jednak w pewnym momencie tak się wkręciłam, że nawet nie zauważyłam, kiedy przeczytałam całość. Im dalej w treść, tym bardziej staje się ona głęboka i zachęcająca. Zwłaszcza, że porusza niekiedy bardzo trudne tematy (zwłaszcza, jeśli chodzi o niepełnosprawność) i to dość oryginalnie. Według mnie jest to idealna lektura nie tylko dla nastolatek, ale i starszego pokolenia – zarówno do poczytania latem na plaży, lub zima przy kominku. Człowiek bezmyślnie się przy niej odpręża, a wyobraźnia wręcz buzuje w trakcie czytania.

Do niedawna nie byłam przekonana do sięgania po pozycje polskich autorów, jednak z czasem coraz to bardziej się do nich przekonuję. Dzięki pani Ewie Nowak, jestem pewna, że literatura polska powoli wkracza w nowy wymiar, który w przyszłości zaowocuje. Czytając tego typu powieści upewniam się tylko w przekonaniu, że polscy autorzy też mają spore pokłady talentu, które warto pokazać światu.

Jeśli chodzi o język powieści to jak to w przypadku historii dla nastolatek bywa, jest prosty, nieskomplikowany i lakoniczny. Nie ma się tu zbytnio, czego uczepić, no chyba, że wrzucaniu w treść tak irracjonalnych imion, jak chociażby „Salomea”, które w żadnym wypadku mi nie leżą.

W przypadku grafiki, to osobiście przed dłuższy czas aż nie mogłam się napatrzeć na okładkę „Bransoletki”. Strasznie mi się podoba gra kolorów – zwłaszcza, że jest tak żywiołowa i przyciągająca wzrok. W dodatku grafika idealnie pasuje do tytułu, co jest tylko kolejnym plusem. Jeśli zaś o sam tytuł chodzi, to z początku nie byłam zbytnio przekonana do niego, ponieważ nijak nie umiałam go przypasować to opisu, który znajduje się na tyle okładki. Nie wiedziałam, co ma jedno z drugim wspólnego, przez to moje odczucia po raz kolejny były błędne, bowiem po przeczytaniu całości nabrałam tylko przekonania, że wszystko jest dobrze przemyślane i ze sobą zgrane. Jedynym dużym minusem jest dla mnie zakończenie, które jest nie dość, że urwane, to w dodatku w bardzo złym momencie. Rozumiem, że autorka, chciała wzbudzić w czytelniku niepewność, ale to wszystko wyszło zdecydowanie zbyt przesadzenie.

Czy polecam? Oczywiście. Każdemu. W każdym momencie. Niezależnie od wieku. Wierzę, że „Bransoletka” autorstwa Ewy Nowak spodoba się wielu osobom, i jeszcze będzie o niej głośno – i to nie za sprawą szalonych, paranormalnych stworów, a historii zwykłej dziewczyny, która dąży do prawdy, szczęścia i miłości.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Portalowi Sztukater, oraz Wydawnictwu Literackiemu!

Recenzja: "Tajemnice Emmy: powroty" - Natasha Walker


Tytuł: Tajemnice Emmy: powroty.
Autor: Natasha Walker
Wydawnictwo: Akurat
Wydanie: 2013-09-11
ISBN: 978-83-7758-471-2
Objętość: 254
Cena: 19,99 zł

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Słaba.

Do niedawna na rynku wydawniczym był dosłownie szał na punkcie wampirów. A wszystko dzięki powieściom pani Meyer. Bądź, co bądź, w końcu nadchodzi czas na wyciszenie i kolejne bum. W tym wypadku padło na erotyki, oraz paranormalne zakrawające o erotykę. Dzięki czemu? Oczywiście, dzięki „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. Osobiście, nie wiem, co ludzie w niej widzą, ale są gusta i guściki. I właśnie, dlatego wydawnictwa wprost prześcigają się w wydawaniu książek bazujących na wyżej wymienionej trylogii. Nic, więc dziwnego, że trafiłam na jedną z pokrewnych serii.

„Tajemnice Emmy: powroty” to już trzecia odsłona historii kobiety, która odkrywa swoje seksualne fantazje za plecami męża. Tytułowa Emma, niezrozumiała przez męża, próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Stojąc na rozstaju dróg, kobieta musi dokonać wyboru. Wybierając ucieczkę, zamienia Sydney na gorące, skąpane słońcem włoskie wybrzeże. Dla nikogo nie będzie to szokiem, że na horyzoncie pojawia się przystojny, namiętny nieznajomy o południowej urodzie, który zawróci jej w głowie…

Już na wstępie muszę przyznać, że nie jest to typowa powieść erotyczna. Dlaczego? A dlatego, że tutaj aż roi się od perwersji i wyuzdanych sytuacji. Może niektórzy to lubią i na to liczą, zabierając się za tego typu książki, ale nie ja. Sceny erotyczne, to nie wszystko – ważna jest w końcu dobrze skrojona fabuła, której niestety tutaj aż za bardzo brakuje. Książce brakuje napięcia, które wzbudza ciekawość i chęć czytania. Dla mnie, jako czytelnika wydaje się najzwyczajniej w świecie słaba – zwłaszcza, gdybym miała ją przyrównać do innych, gatunkowo podobnych serii.

Język pisarski jest może i prosty, nowoczesny i łatwy w czytaniu, ale na pewno nie lekki, a raczej bym nazwała go wulgarnym, przez co powieść dodatkowo minusuje. Przyznaję, że do tej pory nie przeczytałam poprzednich tomów. Jeśli jednak są one pisane tym samym stylem i wzorem, co ta część, to coraz to bardziej zastanawiam się nad spasowaniem i pominięciem ich w swojej biblioteczce.

Jedyna rzecz, która mi naprawdę wpadła w gusta, to bohaterowie. Dobrze skrojeni, dobrani pod względem zachowania i charakteru, idealnie dopasowani. O tyle, o ile główna bohaterka nie podbiła mojego serca, o tyle, jej „kochanek” już tak. Może to też, dlatego, że wydawał się mi strasznie realną postacią.

Dodatkową rzeczą, która wpadła pod moje gusta, to zdecydowanie oprawa graficzna. Nie ma tutaj szaleństw z kolorystyką, a raczej przytłumione barwy, które nadają tajemniczości i zaciekawienia. Poza tym już sama grafika naprowadza czytelnika na tematykę, z która ma zamiar się zmierzyć – zwłaszcza, ze sam tytuł już na to nie wskazuje. Jak dla mnie należą się niemałe pokłony w stronę grafików, bo wykonali kawał dobrej roboty – może i nie należy oceniać książki po okładce, ale to właśnie dzięki niej zawieszamy oko na takiej pozycji, stajemy się zaciekawieni, co ona skrywa, by potem najczęściej wpaść nam w ręce.

„Tajemnice Emmy: powroty” to powieść dość kontrowersyjna, moim zdaniem. Ma wiele minusów, ale są też małe plusy. Gdybym jednak miała jeszcze raz się zabrać za tę książkę, to nie wiem, czy bym podołała. Na pewno zastanowiłabym się bardzo poważnie, czy odpowiada mi tak perwersyjna lektura, jak ta. Zapewne pośród czytelników znajdzie się wielu, którzy tylko czekają na takie pozycje, jednak jak wcześniej już wspominałam – sama do nich nie należę.

Przyznaję, że zabierając się za nią liczyłam na zgoła coś zupełnie innego. Owszem – erotyk, okey. Ale należy pamiętać, że nie wystarczy milion różnych, mniej lub bardziej przyzwoitych scen pożycia, żeby można było erotyk nazwać „dobrym”. Niestety w moim odczuciu książka wypada słabo. Ma kilka momentów, które są ciekawe i chętnie się czyta, jednak za bardzo są one przesłonięte całą resztą, która to już w moich oczach nie zawsze jest na miejscu. Może kiedyś zabiorę się za nią jeszcze raz i spojrzę na to inaczej, ale póki co jest, jak jest.

Za egzemplarz dziękuję Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Akurat.

Recenzja: "Mroczna toń" - Tricia Rayburn


Tytuł: Mroczna toń
Autor: Tricia Rayburn
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Wydanie: 2013-01-23
ISBN: 978-83-2459-030-8
Objętość: 392
Cena: 33,00 zł

Moja ocena: 6/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa.

Syreny. Przebiegłe stworzenia mitologiczne, określane niekiedy mianem „rusałek”, czy chodzi ażby „nimf”, które swoim śpiewem zwabiały mężczyzn do morza. Głównie ich ofiarami padali rybacy, którzy przez długi czas przebywali na wodach. Historii o nich było i jest wiele, co jedna to bardziej wymyślna. Nie są może one tak popularne w dzisiejszych czasach, jak chociażby wilkołaki, czy wampiry, ale mimo to pojawiają się w powieściach młodzieżowych.

Jedną z takich syrenich serii jest ta, stworzona przez panią Tricię Rayburn. „Mroczna toń” to trzeci tom cyklu powieściowego, w którym poznajemy dalsze losy Vanessy, która wciąż nie wie, jak przetrwać, jako syrena. Kiedy wraca do nadmorskiego miasteczka na letnie wakacje, wszystko dookoła przypomina jej o byłym chłopaku, Simonie. Wciąż go kocha i gotowa jest zrobić wszystko, aby naprawić dawne błędy. Najgorsze jest to, że Vanessa musi podążać za swoją syrenią naturą, niezależnie od ofiar…

Patrząc na okładkę owej części, już na przysłowiowe „dzień dobry” da się spostrzec, o czym jest książka. W dodatku tytuł tylko dodatkowo naprowadza czytelnika nie tyle na gatunek, co sama fabułę. Może jest to aż nazbyt przewidywalne, jednak mimo wszystko poprawne. Dlaczego? A dlatego, że wszystko jest ze sobą skrupulatnie połączone i powiązane. Bez zbędnych ceregieli da się wczuć w klimat książki – a przynajmniej potencjalnie. Mówię potencjalnie, gdyż akurat w moim przypadku były tutaj lekkie opory. Głównie, dlatego, że od przeczytania tomów poprzednich minęło sporo czasu, a ja sama przeczytałam wiele podobnych książek, które za każdym razem nasuwały mi się na myśl, myląc i zacierając wcześniejsze wydarzenia wynikające z przygód Vanessy. A skoro już przy fabule jestem, to muszę przyznać, że troszkę się zawiodłam. Liczyłam na przynajmniej odrobinę „mroczniejszy” klimat powieści, aniżeli ten, który ma tutaj miejsce. Ale cóż… nie można wymagać zbyt wiele. Tak, czy siak, jak na trzeci tom to seria i tak utrzymuje się na dość wysokim poziomie. Czyta się ciekawie i w miarę szybko, bezproblemowo, (jeśli pominąć trudności wpasowania się w treść). Osobiście miałabym małe, „ale” również do zakończenia, ale wychodzę z założenia, iż autorka tak, jak sobie je wymyśliła, tak skończyła i nic mi do tego.

Jeśli chodzi o styl, czy język powieści, to nie mam zbyt wiele do powiedzenia – czy przyczepienia się. Prosty, bezproblemowy, lekki. Głównie, dlatego czyta się całość całkiem sprawnie. Z drugiej strony są bohaterowie, którzy nie zmienili się nawet o jotę w stosunku do tomów poprzednich. Czy to dobrze, czy źle? Sama do końca nie wiem… Mimo to nie mam zbytnio, jakiś, „ale” jeśli o to chodzi.

Ogólnie rzecz biorąc to się cieszę, że miałam okazję przeczytać ten tom. Dlaczego? Głównie chodzi mi o to, ze bez tej części od razu widać, ze poprzednie tomy są niekompletne (żeby nie użyć słowa „wybrakowane”). Dzięki „Mrocznej toni” całość plasuje się na o wiele wyższym miejscu, w przypadku nie tyle samej treści, co ogółu serii. Według mnie to właśnie w tej części dowiadujemy się najwięcej. Nie ma tutaj tak, że z każdą kolejną częścią akcja podupada i wlecze się, jak flaki z olejem. Co to, to nie. Zwłaszcza, że jest zupełnie inaczej. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu. Tak, jak być powinno, przez co właśnie dzięki temu przygody Vanessy są tak ciekawe. Taka miła odskocznia od tych wszystkich wampirów i wilkołaków szalejących i prześcigających się na rynku

Za egzemplarz dziękuję serdecznie Grupie Wydawniczej Publicat!

Z cyklu: Stosik na październik

Wróciłam! Wreszcie... Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że w końcu znalazłam czas dla mojego kochanego bloga! A tyle się działo - możecie mi wierzyć :D No, ale nie będę Was zanudzać moim życiem prywatnym (bo zapewne nie jest to dla Was interesujące), tylko dodaję obiecany stosik W zasadzie teraz się zastanawiam, po co, skoro za niecałe dwa tygodnie mam urodziny, no aaaaale niech Wam będzie =P Zwłaszcza Himitsu - marudzie jednej :P Ale do rzeczy...

Oto moje kochane nabytki z ostatnich tygodni ;) Od góry:

1) "Naga" - Megan Hart -> wyczekana, ukochana, wymarzona i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze :D No ale jest! Dzięki pani Agnieszce i Wydawnictwu Czarna Owca

2) "Intrygi wampirów" - J.R.Rain -> kontynuacja "Luny" do recenzji od Wydawnictwa G+J Książki. Dopiero, co dotarła. Tak, jak sama paczka dzięki naszej ukochanej PP wyglądała baaardzo przykro, tak na szczęście zawartość nie doznała uszczerbku na zdrowiu.

3) "Larista" - Melissa Darwood -> efekt wymiany na LC. Nie mogłam się oprzeć zdobyciu wersji papierowej, po przeczytaniu jej w formie e-booka, od Zielonej Sowy

4) "Neva" - Sara Grant -> szaleństwo zakupowe w Taniej Książce. No kto by nie skorzystał, skoro nie dość, że od dawna o niej marzyłam, a tu taka okazja za bagatela 9 zł? I co? Dzisiaj zaczęłam i chyba nawet dzisiaj ją skończę - dziwi mnie jednak fakt, że, jak na historię nastolatki powieść jest nad wyraz "dorosła", ale więcej już zdradzę w recenzji ;)

5) "Tajemnice Emmy. Powroty" - Natasha Walker -> od Sztukatera. W zasadzie już "pochłonięta". Wrażenia? Strasznie mieszane. Jak mniemam będzie to jedna pierwszych recenzji w tym miesiącu, zwłaszcza, że mam sporo do powiedzenia w jej sprawie :D

6) "Córka Stalina" - Elwira Watała -> egzemplarz od Wydawnictwa Videograff. Z początku podchodziłam do niej z niemałym dystansem, ale koniec końców postanowiłam spróbować uszczknąć trochę historycznych faktów.

7) "Błękitnokrwiści" - Melissa de la Cruz -> kolejna wymiana na LC. Chyba się od nich już uzależniłam, wiece? To dziwne, ale zarazem cudowne ;)

8) "Dziedzictwo" - C.J.Daugherty -> mój największy skarb z tego miesiąca od Wydawnictwa Otwarte. Ba! Tego roku! Wyczekana za wszystkie czasy i już nawet "pochłonięta" - dosłownie i w przenośni ;) I wiecie co? Nie mogę się doczekać kontynuacji! <3 Recenzja na dniach.

9) "Wiosna w Różanach" - Bogna Ziembicka -> również od Wydawnictwa Otwarte do recenzji.

10) "Bransoletka" - Ewa Nowak -> od Sztukatera. Szczerze? Myślałam, że będzie to nudna, jak flaki z olejem powieść dla nastolatek, a tu co? Spore zaskoczenie. Aktualnie jestem mniej więcej w połowie, więc recenzja zapewne dopiero w przyszłym tygodniu ;)

11) "Taniec z przeszłością" - Karolina Monkiewicz-Święcicka -> już sam tytuł przekonał mnie do tego, żeby się za nią zabrać, jeszcze zanim przeczytałam opis. W końcu taniec to moje drugie życie, więc nic dziwnego, prawda? A książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

Na dodatek mam jeszcze jedno "książkowe" cudo z ostatnich miesięcy, które zostało wydane, obronione, zaliczone i odhaczone w każdy możliwy sposób. Mam na myśli moja pracę licencjacka, którą zresztą niedawno obroniłam - radości nie było końca, zwłaszcza, że nie była to jedyna okazja do świętowania tego dnia ;) Ale od teraz wiem, że Uniwersytet Medyczny mi nie straszny i czas się piąć dalej ;) Dlatego - witaj magisterko! Witaj praco w szpitalu! Już się nie mogę doczekać <3

PS. Wybaczcie za złą jakość zdjęcia pracy, ale bądź, co bądź zdjęcie jeszcze było robione z telefonu trzęsącymi się rękoma z nadmiaru wrażeń x)

Tyle na dzisiaj i już Was więcej nie zanudzam ;) Lepiej powiedzcie, które z powyższych tytułów Wam przypadły do gustu - a może któreś szczególnie?
Miasto Recenzji © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka