Recenzja: "Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt" - Mikołaj Łaski

Tytuł: Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt.
Autor: Mikołaj Łaski
Wydawnictwo: Sierra Madre
Wydanie: 2013-10-08
ISBN: 978-83-932547-6-7
Objętość: 60
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 9/10 pkt.
Szufladka: Wspaniała.

„Twoje dziecko straciło przytomność? Co zrobić, jeśli ma udar lub duszności? Widzisz dziecko lub niemowlę, które się zadławiło? Chciałbyś pomóc, ale nie wiesz jak? Poradnik „Pierwsza Pomoc dla dzieci i niemowląt” zawiera opis 30 najczęstszych nagłych wypadków, na które narażone są niemowlęta i dzieci. Autorem jest wieloletni ratownik – Mikołaj Łaski.” – Taki opis znajdziecie na wielu portalach promujących tę lekturę. Ile z tego prawdy? Sporo. Jak dla mnie to małe kompendium wiedzy przydane dla każdego. Ale o tym może za chwilę.

Od czasu, gdy postanowiłam, że zacznę studiować na Uniwersytecie Medycznym, kręciło mnie wszystko, co z medycyną związane. W każdej innej dziedzinie życia poszukiwałam w sobie swojego „małego ratownika”. Dlatego też nie dość, że aktualnie kontynuuję swoje studia na UMP, to w dodatku ukończyłam harcerską szkołę ratowniczą, oraz jestem dodatkowo ratownikiem na różnych imprezach masowych. Nic, więc dziwnego, że gdy tylko mam okazję, to poszukuję książek związanych z medycyna – nie tylko ratunkową. Jedną takich pozycji jest książka, a raczej skoroszyt autorstwa pana Mikołaja Łaskiego pt. „Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt. 30 nagłych wypadków od A do Z.”

Na pierwszy rzut oka mamy niewielką książeczkę, spiętą w solidny i mam nadzieję przemyślany sposób. Według mnie taka forma jest o wiele wygodniejsza w przypadku nagłej potrzeby znalezienia odpowiedzi na nurtujące pytania – zwłaszcza podczas mniej lub bardziej groźnego wypadku. Nie trzeba wertować niepotrzebnie książki. Po pierwsze wygoda. Po drugie już sam prosty i logiczny spis treści na pierwszej stronie wiele nam ułatwia. Dodatkowo nie ma tutaj numeracji stron, a numeracja kart (i jednocześnie przypadków), co jest dodatkowym ułatwieniem.

Trzydzieści mniej lub bardziej inwazyjnych wypadków, których mogą się dopuścić dzieci – i nie tylko – w końcu dorosłych dotyczy to w takim samym stopniu, a postępowanie jest praktycznie takie same.
„Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt” zawiera proste i jasne instrukcje postępowania, jakiego należy się podjąć w razie określonego problemu taki, jak np. ból brzucha, czy pogryzienie przez psa, ale i nie tylko. Logiczny schemat, przedstawiony w sposób łatwy, logiczny i przede wszystkim uporządkowany. Dodatkowa grafika działa tylko i wyłącznie na plus. Tak samo zresztą, jak ciekawostki zamieszczone na odwrocie kart.

Uważam, że taka książka powinna znaleźć się w każdym domu – nie tylko tzw. „laika”, ale naprawdę u każdego. W końcu działanie pod wpływem stresu może być zupełnie odmienne, od tego „na spokojnie” – a co jeśli np. wielki szanowny pan doktor pod wpływem strachu, stresu, czy po prostu adrenaliny, zapomni, jakie jest postępowanie w przypadku zwykłego opatrzenia złamanej kończyny? Dlatego też jak dla mnie powinna ona się znaleźć w każdym domu – najlepiej w pobliżu dobrze wyposażonej apteczki. A jeśli ktoś nie wie, jak taka apteczka powinna być wyposażona, to autor i o to zadbał. Na samym początku mamy wykaz, co powinno się w takiej apteczce znaleźć – a na dodatek z drugiej strony jeszcze informacje na temat AED.

Uważam, że wiedza zebrana w „Pierwszej pomocy dla dzieci i niemowląt” to minimum, jakie powinien znać każdy człowiek. Dlatego tym bardziej uważam, ze tego typu pozycje powinny się znaleźć w każdym domu – nie tylko tym, gdzie są dzieci. Ogólnie rzecz biorąc nie mam chyba żadnego, „ale” oprócz jednego, – jakiego? Mam tutaj na myśli fakt, że poszczególne „wypadki” powinny być posegregowane w zależności od częstości występowania – te, które na ogół zdarzają się często, powinny znaleźć się na początku książki i odwrotnie. Poza tym? Jak dla mnie świetna lekturka – w godzinkę przypomniałam sobie kilka dość istotnych rzeczy, których zresztą sama uczyłam się już dawno. Ale przecież nigdy nie zaszkodzi sobie przypomnieć, co nieco, prawda?

Za egzemplarz dziękuję Portalowi Sztukater.

Recenzja: "Poczytaj mi mamo. Księga czwarta." - Autor zbiorowy


Tytuł: Poczytaj mi mamo. Księga czwarta.
Autor: Zbiorowy
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Wydanie: 2013-11-06
ISBN: 978-83-1012-452-4
Objętość: 280
Cena: 49,90 zł

Moja ocena: 7/10 pkt.
Szufladka: Godna polecenia.

Kolekcja „Poczytaj mi, mamo” to niezwykły upominek dla kilku pokoleń czytelników z okazji dziewięćdziesiątych urodzin „Naszej Księgarni”. W „Poczytaj mi, mamo. Księdze czwartej” po raz kolejny otwieramy drzwi do pełnego magii i nostalgii królestwa naszego dzieciństwa…

Na dzień dobry wita nas kolorowa okładka. Patrząc na nią, od razu zrobiło się mi w koło jakby słoneczniej. Kolorowa, ale nie przesycona, jak dla mnie idealna. Aż chce się po nią sięgnąć. W dodatku, porównując ją z poprzednimi częściami, muszę przyznać, że bardzo podoba mi się zachowanie tej samej grafiki, jednak w odmiennej kolorystyce. Z jednej strony widać, że należy ona do jakiejś serii, z drugiej, pozwala się nieco wyróżnić na tle innych – nie są w końcu jednakowe, a co ważniejsze łatwiej będzie ją można znaleźć na półce – sugerując się kolorem, a nie tylko numeracją.

Zaglądając do środka, muszę przyznać, że tutaj grafika zmienia się całkowicie, o sto osiemdziesiąt stopni. Barwy są bardziej stonowane, a grafika tworzona na wzór starych bajek dla dzieci, które sama miałam okazję czytać, jako dziecko. Co prawda jedyne co mnie w takich książkach denerwowało to nie treść, bo ta była wspaniała, ale właśnie owa grafika. Widocznie ja już byłam bardziej przyzwyczajona do tych „nowszych” wersji bajek, co mi poniekąd zostało do teraz, gdyż trochę mi te rysunki przeszkadzają. Uważam jednak, że to kwestia gustu, bo gdy powiedziałam to swojej mamie i siostrze, to tylko się obruszyły, wychwalając książkę ponad niebiosa.

Jeśli chodzi o treść – to fakt. Tutaj mogę wychwalać. Dlaczego? Ponieważ nie jest to zbiór pierwszych lepszych opowiastek dla dzieci, a kompozycja najsłynniejszych i najbardziej kochanych historii i bajek autorstwa takich osobistości, jak chociażby Maria Konopnicka i jej „Stefek Burczymucha”, Stanisław Jachowicz w wykonaniu „Chorego kotka” czy bajeczka o „Piernikowym rycerzu” pani Hanny Łochockiej.
Styl i język jest tutaj naprawdę różnorodny. Każdy z autorów ma swój odrębny styl, którym zachęca i przyciąga czytelnika – nie tylko dzieci, ale i dorosłych. W dodatku tych, którzy się na tych bajkach wychowali.

Przyznaję, że najmilej wspominam dwie bajki z całego tego zbioru. Mam oczywiście na myśli słynny tekst „Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku” oraz wspomniany wcześniej „Stefek Burczymucha”. Fakt – sama się na tych bajkach wychowałam i wspaniale je wspominam, dlatego też uważam, że to właśnie takie bajki powinny być czytane dzieciom przed snem, a nie te wszystkie „Auta” czy „Monster High”. No przyznajcie sami – które z nich bardziej uczą? A które mają głębsze przesłanie? Które pozostają w pamięci na lata? I przede wszystkim – dzięki którym dzieciakom nie śnią się jakieś wilkołaki i inne potwory? Ja rozumiem, że wszystko idzie z duchem czasu, ale mimo wszystko stare bajki mają w sobą to coś, co należy przekazywać kolejnym pokoleniom.

Osobiście jeszcze przez długi czas będę przeglądać i podczytywać tę lekturę. Jak znam siebie, to zapewne jeszcze zakupię pozostałe części do kolekcji. A może i nadejdzie taki dzień, że będę je czytać własnym dzieciom? Kto to wie. Jak dla mnie idealna na dobranockę. I dla małych i dla dużych. Nie ograniczana jest wiekowo tylko dlatego, że to książka z bajkami. Dla każdego i o każdej porze. Dlatego też zachęcam, bo warto.

Za egzemplarz dziękuję Portalowi Sztukater.

Recenzja: "Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka." - Autor zbiorowy


Tytuł: Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka.
Autor: Zbiorowy
Wydawnictwo: Sierra Madre
Wydanie: 2011-05-08
ISBN: 978-83-9325-471-2
Objętość: 12
Cena: 19,90 zł

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Słaba.

Dzieci. Nasze słodkie pociechy. Kochane przez wszystkich – zwłaszcza przez własnych rodziców. Nic, więc dziwnego, że to głównie oni starają się na wszelki możliwy sposób umilić im dzieciństwo na wszelkie możliwe sposoby. Przeważnie maluchy od pierwszych dni życia ogarnia gama barw – nie tylko otaczającego ich świata, ale i również różnokolorowych zabawek. Nie każdy jednak wie, że taki maluszek przez pierwsze miesiące swojego życia uwielbiają kontrasty. Dlatego też naukowcy, lekarze, psycholodzy i inni uczeni twierdzą, że najlepsze dla ich rozwoju są książeczki, które właśnie owe kontrasty zawierają. Głównie czerń i biel, a w późniejszym okresie również czerwień. Wielu z nich uważa, że to dzięki nim dziecko lepiej się rozwija, czy nawet łatwiej przyswaja sobie poszczególne kształty.

Dlatego też dzięki wydawnictwu Sierra Madre powstała seria książeczek dla najmłodszych. I nie mam tutaj na myśli bajek dla dzieci, a właśnie książeczki, które zawierają w sobie rysunki w kontrastujących barwach. Seria „Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka” to zbiór trzech książeczek.

Każda z nich posiada nawet własny tytuł. „Banan”, „Sztućce, czy nawet „Ślimak”. Przeglądając je nijak nie potrafiłam dojść do tego, dlaczego akurat taki, a nie inny tytuł. Gdyby jeszcze były wewnątrz obrazki mniej więcej do tego nawiązujące, to bym jeszcze zrozumiała, ale tak to oprócz tytułowego ślimaka, sztućców, czy banana na okładce nic się ze sobą nie zgadza. Mamy w niej i zwierzęta, i pojazdy, i owoce, warzywa, instrumenty, czy rzeczy, takie jak chociażby czapka i rękawiczki, a naw
Uważam, że lepiej by było, gdyby wszystkie et zwierzęta rolne.
obrazki były w jakiś sposób ze sobą powiązane, dzięki czemu rodzice mogą stworzyć dziecku wspaniałą historię na podstawie oglądanych przez dziecko obrazków. Ale cóż, – jak kto woli. Może niektórzy „eksperci” uważają, że dziecku w zupełności wystarczy samo wpatrywanie się w białe obrazki na czarnym tle, czy też odwrotnie. Jedyne, z czym mogę się zgodzić to fakt, że przy takich książeczkach dziecko łatwiej skupi na nich uwagę, co może być jednocześnie dobrym sposobem na uspokojenie go. Co do całej reszty? Mam mieszane uczucia, tak jak i do tego, że o wiele lepiej wpływają na rozwój dziecka.

„Oczami maluszka” to książeczka przeznaczona dla dziecka do szóstego miesiąca życia – i z tym się zgodzę. Starsze dziecko po prostu szybko by się nią znudziło. Plusem jest dla mnie fakt, że owa seria została okrzyknięta „Super produktem 2012” magazynu „Mam dziecko”.

Ogólnie rzecz biorąc mam dość „kontrastujące” mniemanie o tej serii. Z jednej strony podoba mi się to, że książeczki0 zostały wykonane z tworzywa solidnego, co dla takiego malucha jest istotne. Rysunki nie są „byle, jakie”, mimo, że trzeba rozwinąć wyobraźnię, ażeby dostrzec coś więcej niż kontury postaci i
poszczególnych rzeczy. Z drugiej zaś strony jest niepasujące tytuły, czy brak jakiejkolwiek wzmianki o autorach (chociażby tyle, że jest to opracowanie zbiorowe). Kolejną i chyba ostatnią dość bolesną dla mnie sprawą jest niestety cena. Wybaczcie, ale osobiście nie wydałabym dwudziestu złotych za kilkustronicową książeczkę (Jedną! A są przecież trzy…), która nie ma ani słowa o tym, kim są autorzy, posiada kilka niepowiązanych ze sobą rysunków czy chociażby tylko, dlatego, że rzekomo pozwala dziecku o wiele lepiej się rozwijać już od pierwszych dni. I nie mówię tego tylko tak, bo sama nie mam dzieci, ale dlatego, że jak sądzę każda rodzina z małym dzieckiem (lub nie daj Boże kilkoma) liczy się z każdym groszem, a ceny takich książeczek nie powinny być aż tak kontrastujące w porównaniu do ich zawartości. Jak dla mnie to tylko i wyłącznie niemiarodajna cena, ale być może znajdą się i tacy, którym to nie przeszkadza, no cóż.

Książeczki te, jak widać mają swoje wady, mają też zalety. Co o nich myśleć? Sama nie wiem. A co wy o nich sądzicie?

Za egzemplarze dziękuję Portalowi Sztukater!

Z cyklu: Czas na informacje - Ogólnopolska Zbiórka Darów Kulturalnych

Jak zapewne niektórzy już wiedzą, portal Sztukater prowadzi w tym roku Ogólnopolską Zbiórkę Darów Kulturalnych. Dlatego mam zamiar zając Wam chwilę - mniejszą lub większą - by ową akcję trochę "nagłośnić" i zachęcić rzesze czytelników [i nie tylko!] do wspólnego zaangażowania i współpracy. Ale może od początku:

Portal Sztukater działa pod opieką Stowarzyszenia Sztukater, które zajmuje się przede wszystkim walką z wykluczeniem społecznym. Więcej informacji na temat działań możecie znaleźć >>tutaj<<. Jak sami zapewne widzicie - niesie pomoc. Wszystkim. Bez wyjątku. Każdemu w inny sposób.

Od 1 grudnia ruszył więc z Ogólnopolską Zbiórką Darów Kulturalnych, która na celu ma wspomaganie m.in. świetlic wiejskich. Każdy z nas zna placówki, w których brakuje praktycznie wszystkiego - książek, mebli, materiałów biurowych, pieniędzy na wyposażenie... A jak powszechnie wiadomo - wystarczy tak niewiele, aby to zmienić.

Jeśli wszyscy połączymy siły to będziemy w stanie obdarować wiele bibliotek, których półki świecą pustkami. Każdy z Nas posiada pozycje literackie, do których nigdy więcej nie wróci. Warto więc pomyśleć o tym, że książki przyniosą ogromną radość dla tych, którzy nie mają praktycznie niczego.Wystarczy tak niewiele, by uszczęśliwić ludzi, dla których przeczytanie jakiegokolwiek utworu jest jedyną rozrywką.

Szczegóły akcji można znaleźć tutaj: https://www.facebook.com/events/1377562132482389/ . Zarówno ja, jak i cały portal prosimy, abyście dołączyli do wydarzenia, zaprosili do niego swoich znajomych, opowiadali o tym, jak ważny problem zostaje poruszony. Zbiórka będzie trwała cały rok i przez ten czas Sztukater chce obdarować jak najwięcej placówek, które są w zastraszającym stanie.

Tylko spójrzcie:



Robią wrażenie, prawda?

Ta zbiórka pozwala nam skopić się na wielu problemach, jakie będziemy poruszać w najbliższym czasie. Proszę, abyście zapoznali się z poniższymi filmikami, jakie zwracają uwagę na rzeczy, jakie często pomijamy każdego dnia. Więc jak? Pomożecie?

Co zbieramy?
*Książki ( wszelkiego typu, każdej ilości i tematyki… nie muszą być nowe!)
*Pieniądze (Dzięki dobrowolnym wpłatom ufundujemy wyposażenie wnętrza, w którym będzie znajdywał się księgozbiór, każda kwota się liczy!)
*wszelkiego typu artykuły biurowe (kredki, mazaki i co wam tylko przyjdzie do głowy!)
*oraz wszelkiego typu produkty (materiały), które wspomogą przeprowadzenie akcji

Ważne terminy:
Rozdysponowanie darów co kwartał!
Oficjalne rozliczenie zbiórki 10 grudnia 2014!

Podoba Ci się akcja, chcesz się przyłączyć? Opublikuj na swojej stronie plakat i info o akcji, zaproś znajomych, tak nie wiele wysiłku kosztuje a tak wiele znaczy!

Jak przekazać dary?
Wystarczy nadać paczkę z zawartością w środku na adres korespondencyjny poniżej.
Na stronie http://sztukater.pl/stwowarzyszenie.html na bieżąco będziemy informować o darach oraz ich ofiarodawcach!

Adres Korespondencyjny:
Stowarzyszenie Sztukater
Z dopiskiem: „Święta z Książką”
skr. pocz. Nr 6
50-950 Wrocław 68

Jak przekazać wpłaty pieniężne?
Wystarczy przelew, każda kwota się liczy…
Akcja: „Święta z Książką”
konto bankowe: Bank Millennium SA
03 1160 2202 0000 0002 2944 5132
tytułem: „Święta z Książką”

Instytucje, firmy oraz wszelkiego typu organizacje, chcące przyłączyć się do Naszej proszone są o kontakt: stowarzyszenie@sztukater.pl

Wierzcie mi - wystarczy tak niewiele... Osobiście swoja paczkę właśnie spakowałam i na dniach wędruję na pocztę, ażeby ją nadać. Nie pozostańmy obojętni na problemy innych - nie tylko w okresie świąt, ale przez cały rok... Bo naprawdę warto.

Recenzja: "Cień żywiołu" - Leigh Fallon


Tytuł: Cień żywiołu
Autor: Leigh Fallon
Wydawnictwo: Galeria Książki
Wydanie: 2013-09-25
ISBN: 978-83-6429-705-2
Objętość: 272
Cena: 34,90 zł

Moja ocena: 7/10 pkt.
Szufladka: Godne polecenia.

Jakiś czas temu zaczytywałam się w „Córce żywiołu” autorstwa pani Leigh Fallon, która to przenosiła czytelnika w świat magii żywiołów i naznaczonych. Przyznaję, ze nie mogłam przeżyć zakończenia, które to według mnie było zbyt drastycznie i nagle urwane. Nic, więc dziwnego, że gdy tylko dowiedziałam się o tym, że w księgarniach pojawia się tom drugi, od razu zapragnęłam go zobaczyć w swojej biblioteczce.

„Cień żywiołu” opowiada dalszą historię rodziny Naznaczonych, oraz Megan. Każde z nich posiada moc władania nad jednym konkretnym żywiołem:, Megan – powietrzem, Adam – wodą, jego siostra Aine – ziemią, praz brat Raine – ogniem. Ich dzieje w znacznym stopniu okrywa tajemnica, ale jedno wiadomo na pewno: romans między dwojgiem Naznaczonych jest zakazany. Niekontrolowane połączenie żywiołów sprowadziłoby na świat chaos i zniszczenie. Jednak Megan i Adam postanawiają zaryzykować. Wiedzą, że jest to niebezpieczne, ale dla miłości są w stanie zrobić wszystko. Na dodatek, żeby było tego mało zbliża się okres Pogodzenia…

Przyznaję, że zabierając się za kontynuację „Córki żywiołu” liczyłam na wartką akcję od samego początku. Koniec końców, stwierdzam, że początek nie jest ciężki, czy nad wyraz nudny, ale też nie porywa. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że w przypadku drugiego tomu, akcja rozwija się trochę wolniej, aniżeli w tomie poprzednim. Koniec końców fabuła i tak zaczyna porywać czytelnika, a gdzieś w połowie książki sama nie mogłam się od niej oderwać, wręcz pochłaniając treść ze strony na stronę. Może poniekąd wynikało to z tego, że dopiero, co skończyłam „Córkę żywiołu” i byłam „na świeżo” z problematyką powieści, a może też poniekąd też wynikało to z obycia się z samymi bohaterami.

Już sama okładka wprawiła mnie w niemały zachwyt. Nie mam tutaj na myśli tylko i wyłącznie grafiki, która w zasadzie jest wzorowana na tomie poprzednim, ale raczej dobór odpowiedniej kolorystyki. Oj no dobrze, przyznaję – mam wielką słabość do fioletu…

Patrząc na styl pisarski autorki praktycznie niczym się nie różni, jeśli chodzi o oba tomy. Właściwie to nic się w nim nie zmieniło. Czyta się szybko i bez najmniejszych problemów. Język pisarski jest prosty i bez zbędnych udziwnień – nawet imiona nowych bohaterów przypadły mi do gustu, co zdarza się bardzo rzadko w moim przypadku.

Jeśli chodzi o bohaterów powieści, to muszę przyznać, że chyba obyłam się z nimi już na dobre. W trakcie czytania mam wrażenie, że znam ich niemal na wylot. Szkoda tylko, że chwilami na myśl przychodził mi fakt, że chyba nie są tak właściwie do końca dobrze dopracowani. Dlaczego? Głównie, dlatego, że chwilami miałam wrażenie, że czegoś mi w nich brakuje, że są albo nazbyt ułożeni, czy podlegli danym sytuacjom. Trudno to wytłumaczyć, ale chodzi mi o to, że według mnie powinni być oni o wiele mniej przewidywalni, aniżeli są naprawdę.

Ogólnie rzecz biorąc uważam, że książka jest ciekawa i godna polecenia. Jak na powieść młodzieżową jest naprawdę dobra? Jedynym minusem w zasadzie jest jedynie słabe dopracowanie bohaterów. Poza tym chyba nie mam żadnych większych, „ale” co do powieści pani Fallon. Czyta się naprawdę szybko – sama połknęłam ją w kilka godzin. Martwi mnie jedynie fakt, iż po dłuższym czasie mogę zupełnie zapomnieć, o co chodziło w fabule powieści, co jest dla mnie dość trudne, jeśli mam zamiar – a mam – przeczytać kontynuację.

Za możliwość przeżycia kolejnej przygody z Naznaczonymi dziękuję Wydawnictwu Galeria Książki!

Recenzja: "Córka Stalina. Chciała być kochaną" - Elwira Watała


Tytuł: Córka Stalina. Chciała być kochaną.
Autor: Elwira Watała
Wydawnictwo: Videograf
Wydanie: 2013-08-07
ISBN: 987-83-7835-211-2
Objętość: 304
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 4/10 pkt.
Szufladka: Słabiutko.

Lubicie historię? A biografię? Jeśli tak, to chyba znalazłam coś, co się Wam spodoba. Mam oczywiście na myśli najnowszą biografię Swietłany Allilujewej - jedynej córki Stalina…

Dostęp do zamkniętych wcześniej radzieckich archiwów umożliwił autorce stworzenie pełnego obrazu tej kontrowersyjnej kobiety. Wychowana w luksusach "czerwona księżniczka", a z drugiej strony nieszczęśliwa dziewczyna, która nie zaznała miłości rodziców, przez całe życie bezskutecznie poszukiwała swojego miejsca na ziemi. Autorka przedstawia fakty, które naznaczyły jej życie: samobójstwo matki, samotne dzieciństwo na Kremlu, skomplikowane relacje rodzinne, czystki w najbliższym kręgu dyktatora, nieudane małżeństwa, niespodziewana ucieczka na Zachód i równie niespodziewany powrót do ojczyzny, trudne lata ponownej emigracji.

Szczerze powiedziawszy, to zabierałam się z lękiem z tę lekturę. I nie, nie mam na myśli tego, że opowiada o takiej, a nie innej osobie, czy też o tym, jakie przykre miała życie. Chodzi mi raczej o to, ze z historii zawsze byłam słaba – mimo wszystko wolałam w szkole albo matematykę, albo nauki bardziej „medyczne”. Tak czy siak, postanowiłam się zawziąć i przeczytać historię Swietłany.

Czego się dowiedziałam? No na pewno sporo. Autorka nie bawi się tutaj w żadne, gdybania – podaje naprawdę rzeczowe fakty, co do jej życia. Dodatkowo czytelnik ma możliwość zobaczenia kilkunastu starych fotografii, które tylko nadają całości jeszcze większej realności. To nie są tylko plotki, a realia tamtych czasów. Co prawda, więcej tutaj jest informacji, na temat samego Stalina, aniżeli jego córki, o której ta książka jest, przez co ma się wrażenie, że tytuł i opis z okładki nijak się ma do treści. Nie wiem, czy to było zamierzone przez autorkę, czy nie, jednak, jeśli tak, to muszę przyznać, że tym mi, zaminusowała. W końcu czytelnik zabierający się za lekturę pt. „Córka Stalina” – liczy, że będzie czytał jej biografię, a nie koniecznie jej ojca.

Jeśli chodzi o bohaterów – cóż tutaj nie mam, co się wypowiadać, gdyż moja znajomość historii jest na tyle słaba, że nie potrafiłabym jej odnieść do bohaterów książki. W każdym bądź razie mogę powiedzieć coś, na temat samego stylu pani Watały…

Może i jest to książka historyczna, tudzież biograficzna, jednak z przykrością stwierdzam, ze styl autorki pozostawia wiele do życzenia. Wiem, że zapewne trudno jest stworzyć pozycję o takiej, a nie innej tematyce, jednak mimo wszystko odpycha mnie ten monotonny tekst wręcz na siłę wylewający się z kartek. Bardziej przypomina mi on wpis do encyklopedii. Zapewne znajdą się fanatycy takiego stylu pisarskiego, ja jednak jestem temu przeciwna. W końcu nie trzeba wiele, by zachwycić czytelnika, prawda?

Jeśli chodzi o okładkę, to jestem absolutnie zachwycona. Nie tylko kolorystyką, ale i dobraniem obrazów, czy chociażby ogólną pracą grafików. Idealnie wpasowuje się w temat – nie jest to „coś” narysowane i przerobione w programie graficznym, a prawdziwe fotografie, które zresztą możemy oglądać w całej swej okazałości wewnątrz książki.

Ogólnie rzecz biorąc lektura „Córki Stalina” nie należy do łatwych i lekkich. Jeśli ktoś lubi biografie i historyczne notki, to jak najbardziej mu się spodoba. Pozostałym jednak radziłabym się jednak zastanowić – w końcu nie chodzi o to, by porzucić lekturę po kilkunastu stronach w kąt, czy też się z nią męczyć prawda? Z góry mówię, że mój egzemplarz przypodobał się bardzo mojej przyjaciółce, która, jako osoba lubująca się w historii, w przeciwieństwie ode mnie pochłonęła ją w jeden dzień i bardzo sobie ją chwali. Tak, więc sami widzicie – kwestia gustu ;)

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Videograf!

Z cyklu: Stosik na grudzień

Za trzy tygodnie święta... A potem Nowy Rok i od nowa. Szczerze? Przyznaję, że w tym roku naprawdę sporo się zmieniło w moim życiu - głownie pozytywnie oczywiście! Ale na same podsumowania przyjdzie czas za miesiąc xD Tymczasem mam dla was nowy stosik! :D Cieszycie się? Bo ja bardzo! :P No ale do rzeczy...

Chcąc, nie chcąc musiałam podzielić go na dwie części - i nie, nie dlatego, że jest taki potężny ;) Zresztą sami widzicie po prawej, jaki jest =D  Podzieliłam go ze względu na to, iż jedną z pozycji wyczekiwałam chyba najbardziej na świecie - naprawdę!
Jestem szurnięta? Może troszkę, ale tak mam zawsze, gdy chodzi o moje pasje :D Dlatego też jedną z nich jest ta książka (chociaż ja "książką" bym jej nie nazwała" tak do końca, a raczej mini podręcznikiem, albo lepiej coś na miarę repetytorium. Mam tutaj na myśli:

1) "Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt. 30 nagłych wypadków od A do Z" - autor nieznany -> ten egzemplarz otrzymałam od portalu Sztukater. I wiecie co? Przeczytałam cały w godzinę :D Na dodatek zabrałam go ze sobą na uczelnię, przez co został porwany i rozchwytywany przez moje koleżanki z roku - ach ta medycyna :P Potem się dowiedziałam, że jedna z nich zdążyła sama go przeczytać, całkowicie ignorując wykład - chyba powinnam się cieszyć, prawda? :P Recenzja już niedługo i w dodatku szczegółowa - ale co się dziwić, skoro pierwsza pomoc, to mój konik :D

Druga część stosu jest już bardziej powieściowa, aniżeli podręcznikowa :D Muszę przyznać, że w tym miesiącu stos miał być jeszcze większy, niestety jedna z paczek w niewyjaśniony sposób zaginęła na poczcie... Dobrze, że nie ta z moimi zakupami ;D


Od góry:
2) "Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka. Banan" - autor nieznany -> egzemplarz od portalu Sztukater. W dodatku pozycja, którą moja siostra próbuje mi podkraść na własność - zresztą tak, jak i dwie kolejne :P

3) "Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka. Sztućce" - autor nieznany -> egzemplarz od portalu Sztukater.

4) "Oczami maluszka. Pierwsza książeczka twojego dziecka. Ślimak" - autor nieznany -> j.w.

5) "Cień żywiołu" - Leigh Fallon -> od Galerii Książki. W zasadzie już skończona i zabieram się za recenzję ;)

6) "Łza" - Lauren Kate -> również od Galerii Książki. Aktualnie czeka w kolejce do przeczytania.

7) "Przysięga smoka" - P.C. Cast + Kristin Cast -> pozycja od Grupy Wydawniczej Publicat. Już przeczytana, recenzja napisana w połowie. Szczerze? To liczyłam na coś lepszego...

8) "Ukryta" - P.C. Cast + Kristin Cast -> również od Publicatu - czeka na swoją kolej.

9) "Gorączka" - Dee Schulman -> efekt kolejnej już wymiany na LC. Aż dziw, że w tym miesiącu byal tylko jedna! No nie poszalałam :P

10) "Tymczasowa" - Małgorzata Hayles -> prezent od samej autorki, który otrzymałam na spotkaniu autorskim pani Małgosi, organizowanym przez akcję "Poznań w Matrasie. Lubię to!"

11) "Studnia wieczności" - Libba Bray -> wreszcie mam cała trylogię! Jak nic niedługo ją przeczytam i wystawię recenzję. A egzemplarz trzymałam od Publicatu.

12) "Kalendarz dobrych myśli 2014" - Beata Pawlikowska -> prezent z okazji urodzin i zarazem obrony od mojej kochanej mamy <3

13) "Poczytaj mi mamo. Księga 4" - autor zbiorowy -> i na koniec egzemplarz od Sztukatera :D

I jak się wam podoba moja szczęśliwa trzynastka? :D Macie na coś ochotę? ;)

Recenzja: "Urodzona bogini cz.1 i 2" - P.C. Cast


Tytuł: Urodzona bogini cz.1 i 2
Autor: Phyllis Christine Cast
Wydawnictwo: Mira Harlequin
Wydanie: 2013-09-27
ISBN 1: 978-83-238-9089-8
ISBN 2: 978-83-238-9090-4
Objętość: 236/364
Cena: 32,99 zł

Moja ocena: 4/10 i 6/10 pkt.
Szufladka: Słaba / Ciekawa.

Phyllis Christine Cast. Zna ją wielu. Chociaż osobiście nie zdziwiłabym się, gdyby większość nie tyle bloggerów książkowych i recenzentów, co zwykłych czytelników znało jej nazwisko. Autorka swoją sławę zawdzięcza głównie serii o Zoey i jej przyjaciołach w Domu Nocy w Tulsie. Ale to przecież nie jedyna jej wydana i znana seria. Nie należy również zapominać o tajemniczym Partholonie…

„Urodzona bogini” to dwie księgi wchodzące w owy cykl powieściowy znany wszystkim pod nazwą „W kręgu mocy Partholonu”. Fabuła opowiada o Morrigan Parker w dniu osiemnastych urodzin poznaje prawdę o swoim pochodzeniu. Nie jest zwykłą dziewczyną z Oklahomy, lecz córką potężnej Rhiannon, kapłanki bogini Epony. To, dlatego nie umiała znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Podczas wycieczki do pobliskich jaskiń Morrigan ścigają tajemnicze szepty. Nazywają ją Nosicielką Światła, przekonują, że posiada boski dar odziedziczony po matce. To dzięki niemu jej dotyk rozświetla kamienie i leczy rany. Oszołomiona Morrigan traci przytomność… Budzi się w Sidethcie, podziemnym królestwie na obrzeżach mitycznego Portholonu. Witają ją, jako Nosicielkę Światła, obdarzoną niezwykłą mocą wybrankę bogini Epony. Tylko władcy, Sidethy nie są jej przychylni. Chciwi i bezwzględni, od dawna lekceważą kapłanki bogini i potajemnie czczą Pryderiego, boga ciemności. Próbują zabić Morrigan, złożyć ją w ofierze złym mocom. Ale Pryderi nie chce odebrać jej życia, pragnie zawładnąć jej duszą. Nie grozi, tylko kusi i uwodzi…, Jeżeli Morrigan mu ulegnie, zło zaleje świat Partholonu i świat ludzi…

Ogólnie rzecz biorąc sam zarys powieści jest dobry. Ciekawy. Bardzo mocno zakrawający o mitologię, co jest w zasadzie dobre. Zabierając się za te części, miałam nadzieję, ze, chociaż w porównywalnym stopniu będą tak ciekawe (o ile nie bardziej), co poprzednie. Niestety tutaj się trochę zawiodłam. Dlaczego? Głównie, dlatego, że w przypadku tomu pierwszego, mimo że jest szalenie krótki, strasznie się męczyłam. Za nic nie potrafiłam się skupić na fabule, bohaterach, ani ogólnym zarysie i poszczególnych wydarzeniach. Książka wydawała się po prostu nudna. Zbyt długie, żmudne i niepotrzebne opisy, prawie żadnej akcji. Szczerze powiedziawszy myślałam, że poprzestanę już w połowie. Niemniej zawzięłam się, głownie, dlatego, iż w dalszym ciągu liczyłam, ze w części drugiej, chociaż trochę sytuacja się rozwinie i ubarwi. Czy tak było? Poniekąd tak, ale dla mnie i tak za mało.

Mimo wszystko muszę to przyznać – druga część jest o wiele lepsza. Szkoda tylko, że pierwsza część obniża jej ocenę i to dość sporo. W drugim tomie wreszcie się dzieje – akcja nabiera, jako takiego tempa, koniec opisów nudnych, jak flaki z olejem (no może nie koniec, ale wreszcie jest ich mniej). Zaczyna się po prostu dziać. Jeśli ktoś przy czytaniu pierwszej części, postanawia sobie odpuścić, to muszę powiedzieć, że traci. Osobiście cieszę się, że przymusiłam się do pierwszego tomu, bowiem z drugim poszło mi o wiele sprawniej. Niestety nie zakrawa to na miana, bestselleru, ale i tak jest dobrze.

Niestety, chcąc nie chcąc, to czytając kolejne powieści pani Cast mam wrażenie, że pisze ona już tylko „dla zasady” i coraz to bardziej wymuszenie. Gdzie się podziały te wszystkie wciągające historie, tajemnice, ci przyciągający do siebie bohaterowie? Kiedyś nie potrafiłam się oderwać od jej książek, a teraz mam wrażenie, że mogłabym ze spokojem odłożyć je w kąt bez wyrzutów sumienia, – co dla mnie, jako osoby, która nie pozostawia nigdy niedokończonej książki jest straszne – niestety jednak prawdziwe. Wszystko jest tworzone pod jeden konkretny wzór, który to coraz bardziej jest przejrzysty i przewidywalny. Osobiście niejednokrotnie dopowiedziałam sobie dalszą część, która koniec końców się sprawdziła.

Nie dość, że podupada ten niesamowity styl pisarski, to i sami bohaterowie tracą na swoich osobowościach. Większość z nich jest po prostu albo niedopracowana, albo po prostu nudna, czy nawet niepotrzebna. Przykre? Dla mnie na pewno. Zwłaszcza, że właśnie przez coś takiego bardzo szybko zapominam ogólną fabułę książki.

Na koniec muszę przyznać, że nie rozumiem, dlaczego książki są dzielone na dwie mniejsze części. Ze spokojem widziałabym je połączone, zwłaszcza, że fabuła się łączy, nie ma jakiegoś przeskoku czasowego, ani nic takiego, co by wskazywało jedynie na to, że trzeba je podzielić. Zwłaszcza, że patrząc na ich objętości, można wysnuć wniosek, że o wiele lepiej sprawdziłyby się, jako jeden, a nie dwa tomy. Ale cóż – przynajmniej okładki są godne pozazdroszczenia. A kto wie – może pani Cast nas jeszcze kiedyś czymś zaskoczy? Ja chętnie poczekam.

Za egzemplarze dziękuję Wydawnictwu Mira Harlequin!

Z cyklu: Listopadowe soboty w Matrasie - po raz czwarty!

Kolejna sobota. Kolejne spotkanie. Niestety tym razem już ostatnie. Z bólem muszę to powiedzieć, ale tym razem akcja "Poznań w Matrasie. Lubię to!" dobiega końca. Czy się cieszę? Nie. Nie cieszy mnie to ponieważ strasznie się od tych spotkań uzależniłam. Trochę smutno jest mi, gdy pomyślę, że w kolejną sobotę, nie wybiorę się, jak co tydzień do mojego Matrasa w Galerii Malta, nie zamówię dużego kubka świeżego soku i nie usiądę z notatnikiem w ręku, by móc posłuchać kolejnych fantastycznych opowieści poznańskich autorów. Mimo to wierzę, że jeszcze nie raz podobna akcja pojawi się w naszym mieście i, że tym razem frekwencja będzie naprawdę duża - bo warto. Ale cóż... Miałam się skupić na ostatniej relacji, a ja jak zwykle wam marudzę. Do rzeczy więc...

30 listopada. Andrzejki. Tego magicznego dnia w poznańskiej księgarni Matras w Galerii Malta, jak co tydzień odbywało się spotkanie autorskie. Tym razem na "prześwietlenie" wzięliśmy panią Iwonę J. Walczak oraz pana Ryszarda Ćwirleja.

Iwona J.Walczak -  ponoć nie ma najłatwiejszego charakteru, jest osobowością samą w sobie. Właściwie dobrze daje sobie radę w każdym niemal zawodzie. Posiada inteligencję praktyczną. Ogólnie mówiąc, odnosi wielkie sukcesy wszędzie, gdzie trzeba prowadzić sprawy wymagające taktu, ostrożności i zdecydowania. Ma dużo intuicji, często wydaje się, że brak jej tylko kryształowej kuli! Zachowuje jednak dystans wobec rzeczywistości. Iwona, według Wielkiej Księgi Imion jest kobietą o ciężkim charakterze. Gdy coś idzie nie po jej myśli, zwija się w kłębek i ucieka przed problemem. To materialistka, uwielbia pieniądze i zaszczyty. Iwona to osoba niezwykle przekorna. Nikt nie jest w stanie przekonać jej do zmiany swoich poglądów. Jest bardzo czuła na porażki, które traktuje jako osobistą zniewagę. Nie zapomina o niczym i mści się za każdą niesprawiedliwość. Iwona jest zdolna do szczerego i bezinteresownego uczucia, ale tylko wobec tego, który potrafi całkowicie oddać jej serce. Ale ma Iwona przed nazwiskiem tajemniczą literkę „J”, która wnosi stosowne poprawki i dlatego Iwona J Walczak jest kobietą idealną. Kto nie chce wierzyć, niech poczyta jej książki.

Ryszard Ćwirlej - autor powieści kryminalnych, pochodzi z Piły, mieszka na wsi niedaleko Poznania. Z wykształcenia malarz i socjolog, z zawodu dziennikarz, obecnie szef Radia Merkury. Gdy z trudem udało mu się skończyć trzeci rok studiów artystycznych zaczął pracę w TVP i zapomniał o sztuce. Zaczynał od parzenia kawy wydawcom aż doszedł do tego, że to jemu parzono. Był reporterem, wydawcą i producentem.. W końcu został szefem redakcji poznańskiego programu informacyjnego Teleskop. Po dwóch latach ostatecznie zakończył swoją karierę w publicznej Telewizji i zajął się niezależną produkcją telewizyjną. W 2007 roku zadebiutował powieścią "Upiory spacerują nad Wartą", osadzoną w realiach schyłkowego PRL-u. Poza tym ma na swoim koncie takie powieści, jak "Trzynasty dzień tygodnia", "Ręczna robota", "Mocne uderzenie", czy "Śmiertelnie poważna sprawa". Teatr Polskiego Radia przygotował adaptację "Ręcznej roboty", emitowaną przez rozgłośnie w całym kraju. Autor pracuje nad kontynuacją przygód milicjantów z Poznania.

W zasadzie, to, to spotkanie niewiele się różniło od poprzedniego - no może za wyjątkiem innych autorów :P  Zadziwiła mnie jednak pani Iwona, która to z miejsca mnie poznała. Jak, zwykle rozsiadłam się na swoim miejscu czekając na spotkanie. Pomijając szaleństwo z układaniem foteli, koniec końców przyszedł czas na spotkanie...

Już na samym początku autorzy wyjaśnili nam, co to w ogóle znaczy być poznańskim pisarzem - przynajmniej według nich samych. W końcu "nie tylko warszawiacy książki piszą". W Poznaniu również może powstawać dobra literatura. I nie chodzi tylko o pokazanie siebie, czy ważnych miejsc naszego miasta, ale może być chociażby tak, jak w przypadku pana Ryszarda Ćwirleja. Sam miał ochotę przeczytać kryminał z Poznaniem w tle - a, że takiego nie znalazł, to w końcu sam takowy napisał. Proste? Proste.

Potem padały pytania w zasadzie wynikające jedno z drugiego - Po co w ogóle pisać książki? Czy macie coś z tego, ze jesteście wielkopolskimi autorami? Czy obawialiście się czegoś w związku z waszymi powieściami? Na te i inne pytania autorzy starali się odpowiadać naprawdę rzeczowo i szczegółowo. Przyznaję, że wspaniale spędziłam czas na tym spotkaniu - zwłaszcza, że prowadzący, tak jak w przypadku poprzednich spotkań uwielbiał wprowadzać swoje radosne anegdoty, przez co atmosfera stawała się o wiele luźniejsza i wesoła.

Osobiście naprawdę sporo wyniosłam z tegoż spotkania. Począwszy od faktu, że poznałam wspaniałych i niesamowicie przyjaznych autorów, którzy uwielbiają się śmiać i opowiadać na każdy możliwy temat. Aż się milo słucha takich rzeczy, wierzcie mi. W dodatku nie sądziłam, że blog pana Ćwirleja na którego wpadłam kilka tygodni temu faktycznie nie należy do niego! Co prawda zdziwiłam się, gdy wchodząc na blog autorski zobaczyłam różnorakie teksty dotyczące ekonomii, no ale... Z początku myślałam, że to taka dodatkowa pasja, a tu się okazuje, że adres strony przejęła inna osoba! Też ci los, ale przynajmniej teraz wiem, na czym stoję :D

Zarówno po panu Ryszardzie, jak i po pani Iwonie od razu widać, że pisanie to ich pasja. Ich hobby. Nie rutyna i chęć zarobienia, ale faktycznie lubią robić to, co robią i to chyba najbardziej mnie cieszy - że nasi autorzy nie piszą po to, ażeby być "lepsi", być tacy, jak inni zagraniczni autorzy, żeby napisać byle co, ale żeby po prostu zarobić - nie. Oni piszą, bo chcą. Bo to ich pasja, dzięki niej się rozwijają, odprężają, ale i czerpią niesamowitą przyjemność. I to chyba jest najważniejsze. wiecie co? Szczerze to niesamowicie im zazdroszczę. Sama piszę tylko i wyłącznie do szuflady i to zapewne się już nie zmieni, ale niekiedy wyobrażam sobie co by było gdyby... Gdybać to ja lubię i to już chyba wiecie :D No nic...

Podsumowując muszę przyznać, że cykl matrasowych spotkań nieźle na mnie wpłynął. Poznałam książki, o których w większości nawet nie słyszałam. Poznałam fantastycznych autorów, którzy mają dar do zarażania polską literaturą. Poznałam wspaniałych pracowników księgani Matras w Galerii Malta, którzy szalenie umilali owe spotkania [i nie bali się wtrącić swojego trzy grosze - za co im chwała]. Spędziłam wspaniałe chwile przy kawie i książkach rozmawiając na wszelkie możliwe tematy i robiąc skrzętne notatki [jak to ja].

Trochę mi przykro, że to już koniec... Że kolejne soboty nie będą już takie fantastyczne. Że przestanę ich wyczekiwać i staną się po prostu kolejnym szarym dniem, który trzeba zapełnić obowiązkami... Ale, jak to mówią - nadzieja matką głupich, a każdą mamę trzeba kochać - dlatego też szalenie liczę na to, iż takich akcji będzie w Poznaniu jeszcze wiele -> kto wie może nawet moje kochane miasto stanie się czytelnicza stolicą Polski? Ajj te marzenia :D W końcu marzenia rzecz ludzka - a warto marzyć -> a nuż coś się zdarzy...

Na koniec chciałam tylko podziękować wszystkim zaangażowanym w ową akcję i wszystkich, którzy się na niej stawili - może frekwencja nie była wybitna, ale być może następnym razem mile się zaskoczę :D No i naprawdę liczę na powtórkę! A już na pewno na spotkanie z bloggerkami i autorami! Już się nie mogę doczekać :D

Na pociechę podsyłam Wam link do galerii z dzisiejszego spotkania :D

Recenzja: "BETA" - Rachel Cohn


Tytuł: BETA
Autor: Rachel Cohn
Wydawnictwo: Czarna Owca
Wydanie: 2013-10-23
ISBN: 987-83-7554-609-5
Objętość: 316
Cena: 29,90 zł

Moja ocena: 5/10 pkt.
Szufladka: Ciekawa

Zauważyłam, że ostatnio na przemian czytuję wszystkie możliwe paranormale i fantasy z romansami i kryminałami. Nie wiem, dlaczego – zwłaszcza, ze do niedawna tak bardzo ciekawiły mnie powieści młodzieżowe, że rzadko, kiedy sięgałam po coś bardziej „dorosłego”. Może mi się gusta zmieniają, a może wreszcie poszerzyłam horyzonty? Kto to wie… W każdym bądź razie nie przeszkadza mi to, bo przestałam mieć to mylne wrażenie, że non stop czytam jedno i to samo. Dlatego też, gdy zabierałam się za czytanie „Bety” już od pierwszej strony miałam wrażenie, że ta historia będzie całkowicie nowa, nieprzewidywalna i fantastyczna, bo niepowtarzalna. Szkoda tylko, że na gdybaniu się skończyło…

„Beta” opowiada historię dziewczyny – Elizji, która została tytułową „betą”, czyli klonem stworzonym po śmierci swojej pierwotnej wersji modelu, któremu do życia wystarczy jedynie truskawkowy shake. Stworzona po to by służyć – służyć społeczeństwu ludzi zamieszkujących rajską wyspę – Dominium. Dlatego też Elizja nie posiada ani emocji, ani duszy – jedynie zaprogramowany chip, dzięki któremu wie, jak zachowywać się w poszczególnych sytuacjach. Jednak, gdy na jej drodze staje Tahir – niespodziewanie dziewczyna zaczyna… czuć. Uczucia same się w niej budzą, co nie powinno mieć miejsca. Elizja nie rozumie, jak i dlaczego tak się dzieje. Nie wie, jak sobie z tym poradzić. Zwłaszcza, gdy dochodzą do tego jeszcze wspomnienia zachowane po swojej Pierwszej. Wie jednak jedno – nie może tego nikomu powiedzieć, bowiem czeka ją przerażający los. Pożądanie Tahira jest jednak zbyt silne, więc Elizja nie może, ale i nie chce go ignorować. Zwłaszcza w momencie, gdy zostają rozdzieleni – dziewczyna postanawia walczyć. Walczyć o miłość, szczęście i własne życie…

Przyznaję, że liczyłam na dużo więcej. Chciałam akcji, prawdziwej walki o miłość, coś zupełnie nowego i poruszającego do głębi, a w zamian za to dostałam historię aż nazbyt przewidywalną. Szczerze? To kilka razy książka wylądowała w kącie, po czym wracałam do niej na nowo. Już same pierwsze rozdziały czytałam chyba z 5 razy… Zaparłam się jednak i postanowiłam ją skończyć. I co z tego wyszło? A to, że w trakcie czytania miałam straszne wrażenie deja vi. Naprawdę. To tak, jakbym już kiedyś czytała bardzo podobną historię i sama potrafiłam sobie dopowiedzieć, co będzie za chwilę. Nie uważam jednak, ze jest zła. Fakt, faktem były momenty, gdy czytałam z wielką ciekawością. Niestety w porównaniu do całości było ich statystycznie zbyt mało. W dodatku widać, że autorka lubi się skupiać na bardzo szczegółowych opisać, co nie zawsze mi odpowiada. W tym przypadku tylko przeszkadzało mi w czytaniu ze zrozumieniem. Zwłaszcza, że zamiast skupiać się na konkretnej fabule, autorka krąży i opowiada o wszystkim innym, tylko nie o tym, co trzeba. Może tylko ja mam takie wrażenie, ale naprawdę mi to przeszkadzało w trakcie czytania – głównie, dlatego, że kilka razy pogubiłam się nie tyle w czasie akcji, co miejscu.

Ogólnie rzecz biorąc przyznaję, że już lepsze wrażenie wywarła na mnie sama okładka, aniżeli historia Elizji. Zamysł może i był dobry, lecz wykonanie niedopracowane. Ciężko jest mi oceniać takie pozycje, gdy sama nie wiem czy jestem bardziej na za, czy naprzeciw. W końcu pomysł był dobry, ogólny zarys tez, jednak samo wykonanie i dopracowanie szczegółów wyszło bardzo łopatologiczne, przez co mogę to tylko nazwać: „pomieszaniem z poplątaniem”. Może, jeśli pojawi się kontynuacja, to wtedy już będzie lepiej, kto to wie?

Za egzemplarz dziękuję pani Agnieszce oraz Wydawnictwu Czarna Owca!

Z cyklu: Listopadowe soboty w Matrasie - po raz trzeci!

Sobota, sobota! A co za tym idzie? Tak! Kolejne spotkania autorskie z cyklu "Poznań w Matrasie - Lubię to!" Tym razem trafiłam na dwie kolejne znakomite autorki-poznanianki: panią Małgorzatę Hayles oraz panią Annę Rybkowską.

Małgorzata Hayles - Absolwentka filologii angielskiej w Poznaniu, z zamiłowania anglofilka. Przez chwilę mieszkała w Londynie, by ostatecznie wybrać Poznań, w którym mieszka do dziś z mężem, dziećmi i kotem Zgredkiem. Wśród swoich pasji wymienia czytanie, modę w brytyjskim stylu Pin up oraz spotkania z przyjaciółkami na poznańskiej starówce, którą uważa za jedną z najbardziej urokliwych w kraju. Pisze od zawsze, co nie znaczy zawsze. Przez pewien okres związana z portalem www.portalliteracki.pl. W świecie, w których coraz więcej ludzi mówi, a coraz mniej słucha, pisze wtedy, kiedy czuje, że historia dojrzała do opowiedzenia. W ten właśnie sposób powstała „Tymczasowa” – jej powieściowy debiut.

Anna Rybkowska – Poznanianka, studiowała kulturoznawstwo WNS UAM. Mieszka w swoim rodzinnym mieście, z mężem, czwórką dzieci i dwiema kotkami o pokrętnych charakterach. Jej pasją jest fotografia, zepsuła już kilka aparatów. Zauroczona kulturą żydowską odwiedza stare cmentarze i dawno zapomniane bożnice. Uwielbia słuchać muzyki i ma ogromny szacunek do muzyków, gdyż nuty od zawsze stanowiły dla niej zbiór równie niedostępnych sensów, co chińskie znaki czy kabała. 
Autorka: „Nell”, „Jednym tchem”, „Zwolnij kochanie”, „Odszedł ode mnie”

Przyznaję, że w porównaniu do poprzedniego sporo się zmieniło. Po pierwsze - nie było na spotkaniu żywej duszy - mam tutaj na myśli czytelników. Nawet w samej księgarni kręciło się o wiele mniej osób, niż zazwyczaj. Co prawda były dwie osoby, które grzecznie spytały pracowników, co to za spotkanie i o jakich książkach mowa, ale tak szybko, jak się pojawili, tak szybko umknęli z księgarni. Ogólnie rzecz biorąc jestem naprawdę zawiedziona statystyką - może to ze względu na mało nagłośnioną akcję ze strony samej księgarni - jeden, czy dwa plakaty z datami spotkań to jednak za mało. Ale cóż - jestem optymistka i do końca wierzę, że na ostatnim spotkaniu w najbliższą sobotę pojawi się kilka [może nawet więcej niż kilka] osób, które zachęciła owa akcja. Skoro przy "zmianach" w Matrasie już jesteśmy, to muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o samo ustawienie miejsc dla autorów i prowadzącego w taki sposób, jak były przy pierwszym spotkaniu, jest o wiele lepsze. Przede wszystkim dlatego, że sami autorzy byli bardziej widoczni i ludzie, którzy wchodzili do księgarni, spoglądając na nich widzieli ich front, a nie plecy. A to, że przy takim ustawieniu jest więcej miejsca dla czytelników, to tylko dodatkowy plus.

Tak czy siak nie rozgaduję się więcej, tylko przechodzę do samego spotkania. Jak to zwykle ze mną bywa nie obyło się bez kilkustronnicowych notatek x) Ale do rzeczy...

Samo spotkanie rozpoczęło się z małym opóźnieniem [pomijając z jakich względów], ale już od samego początku prowadzący wręcz zasypywał autorki pytaniami. Było widać, że ma doświadczenie w tego typu spotkaniach, jednak nie była to po prostu luźna pogawędka o wszystkim i o niczym, a konkretne pytania dotyczące nie tylko twórczości obu pań. 

Na pierwszy rzut poszła pani Anna Rybkowska, która opowiadała nam o tym, jak zaczęła się jej pisarska przygoda i jak wygląda jej warsztat pisarski. Dowiedzieliśmy się, że wszystko miało początek od zwykłego konkursu literackiego, w którym jej powieść "Nel" wygrała i mogła ujrzeć światło dzienne, jako pierwsza wydana powieść pani Ani. Niestety, aby móc ją wydać, pani Ania musiała "udowodnić", że to właśnie ona jest autorka tego tekstu, gdyż pisała go pod nazwiskiem "Henryka Lipnickiego". Dlaczego? A dlatego, ze cyt." Bo mężczyźni mają w życiu łatwiej". Obecnie przygotowywane jest jej drugie wydanie, na co zapewne wielu nie może się doczekać.

Pani Małgorzata zaś przyznała nam się, że pisała od zawsze - z początku wiersze. Publikowała również swoje teksty na jednym ze znanych portalów literackich, który to jest "dobrą szkołą pisania, a nie towarzystwem wzajemnej adoracji". Pani Małgorzata to, jak sama przyznała perfekcjonistka, dlatego rzadko kiedy jest naprawdę zadowolona ze swoich tekstów, a sam proces pisarski w jej przypadku jest dość żmudny. Jeśli zaś chodzi o warsztat pisarskie, to pani Hayles uważa, iż "najbardziej istotny jest w historii bohater. Jeśli on jest dobry, to cała reszta jest prosta, bo to on nas prowadzi". 

Obie autorki nie lubią wprowadzać zamkniętych zakończeń. Wolą pozostawić je otwartymi, co nie zawsze odpowiada czytelnikom, tudzież czytelniczkom ich powieści.

Potem nadszedł czas na pytania o bohaterów powieści - czy są oni odwzorowaniem samych autorek, czy przekazały one im cząstkę swojej osobowości, jak wygląda sprawa z tworzeniem szkieletów bohaterów, również tych drugoplanowych. Pani Ania tworzy zupełnie przeciwne osobowości względem siebie samej, przez co twierdzi, iż może się nazywać po trochu "aktorem" swoich powieści, zaś pani Małgorzata uważa, że poniekąd z każdym ze swoich bohaterów się po trochu utożsamia. Obie panie są nie tylko molami książkowymi, ale również kinomaniaczkami, które to mogą być nawet poprzez jedno zdanie inspiracją do swoich książek [pani Małgorzata].

Dowiedziałam się również, że nie zawsze autor ma wpływ ani na okładkę, ani nawet na tytuł powieści. Czasem jest coś po prostu narzucone przez wydawcę, lub grafika, który musi pracować na określonych wzorach, jakie ma do dyspozycji - przez co nie zawsze efekt końcowy jest zgodny z wyobrażeniami autora. Cóż, jeśli o mnie chodzi to do tej pory myślałam, ze to autor ma w tym przypadku najwięcej do powiedzenia, ale widocznie się myliłam. Dlatego chociażby pani Hayles twierdzi, że miała wpływ na tytuł, zaś nie na samą okładkę, przez co wydaje się jej ona aż nazbyt słodka i cukierkowa, co nie do końca może odwzorowywać samą fabułę i przekaz powieści. Minusem jest to, że nie każdy może w ten sposób po nią sięgnąć, gdyż zmyli go okładka, albo wręcz przeciwnie - sięgnie po nią ze względu na oprawę graficzną i się trochę zawiedzie lub zaskoczy. W przypadku pani Anny było troszeczkę inaczej - to właśnie tytuł jednej z jej powieści [mam tutaj na myśli "Odszedł ode mnie"] został narzucony przez autora z takiego względu, iż gdyby w.w. pozycja miałaby być pod pierwotnym tytułem, toby przez omyłkę znalazła się na półkach typu "poradniki" lub "medycyna".

Pytań nie było końca. Nie tylko tych dotyczących samych książek i bohaterów powieści, ale również takie, jak np. najdziwniejsza sytuacja, w której naszła autorki wena i koniecznie musiały to zapisać, czy jak łączą codzienne życie prywatne z pisaniem kolejnej powieści, jakie autorki mają ulubione miejsca na ziemi, czy chociażby według nich pora roku ma związek z częstością, z jaką oddają się pisaniu. Na koniec dowiedziałam się co nieco na temat pozycji, które aktualnie są w przygotowaniu, tudzież czekają na swoją premierę. Jedna z nich to wznowienie wspominanej już "Nel" pani Anny Rybkowskiej. Dodatkowo pani Ania przyznała się, że w przygotowaniu jest też nowa powieść, która niedługo zostanie wydana w formie e-booka. Pani Małgorzata zaś pracuje nad kolejną swoją powieścią pod roboczym tytułem "Trzecia osoba". Stety, niestety jest ukończona dopiero gdzieś w 60%, przez co musimy jeszcze trochę na nią poczekać. Ale kto wie - może się uda wydać ją w 2014 roku? Ja osobiście trzymam kciuki, aby się udało! :)

Na koniec muszę przyznać, że wspaniale spędziłam czas tego dnia - spotkanie było mile, przyjemne (chociaż bardzo kameralne). Tak czy siak, dzięki niemu mogłam poznać obie panie bliżej i dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Wiecie - może tylko ja tak mam, ale dzięki takim spotkaniom, gdy poznaje się autora w rzeczywistości, słucha jego szczegółowych wypowiedzi, widzi jego postawę i ogólnie biorąc pod uwagę całość, chętniej zabiera się za lektury tejże osoby - a przynajmniej zaczyna się mieć na nie większą chrapkę :) Sama to odczułam pod koniec spotkania - może też ze względu na mały niedosyt dotyczący samych powieści. Dlatego też teraz mogę się na koniec pochwalić Wam moją nową perełką otrzymaną w prezencie od pani Małgorzaty Hayles - i w dodatku z dedykacją! =D Wierzcie mi - jadąc na spotkanie zaczynałam nową książkę, a wychodząc z niego porzuciłam lekturę po jakiś 150 stronach na rzecz nowej - "Tymczasowej" :D I już jestem w połowie! =) Recenzja będzie na pewno, ale to dopiero jak się uporam z zaległościami na stronie ;(

No nic... Nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć wszystkim miłego wieczoru... znaczy miłej nocy i zaprosić na kolejne niestety już ostatnie spotkanie akcji "Poznań w Matrasie - Lubię to!" - 30 listopada o godzinie 16.00 :D

Recenzja: "Pieśń o poranku" - Paulina Simons


Tytuł: Pieśń o poranku
Autor: Paulina Simons
Wydawnictwo: Świat Książki
Wydanie: 2013-05-10
ISBN: 987-83-7799-740-6
Objętość: 688
Cena: 39,90 zł

Moja ocena: 7/10 pkt
Szufladka: Godna polecenia

Larissa Stark ma cudownego męża, piękne dzieci i dom, który uwielbia. Ale czasami, gdy posiada się wszystko, przestaje to wystarczać. Przypadkowe spotkanie z młodszym nieznajomym mężczyzną odmienia jej idylliczne życie. Larissa zadaje sobie pytanie, czy to, w co do tej pory wierzyła, jest prawdą oraz zastanawia się nad tym, co wydawało się nie do pomyślenia. Ale jeśli odważy się na niemożliwy krok, czym stanie się jej życie? Obojętnie, jakiego dokona wyboru, ktoś zostanie zdradzony...

"Pieśń o poranku" to niezapomniana opowieść
o więziach, które nas łącza i pożądaniu, które nas rozdziela. – taki, a nie inny opis możemy znaleźć na praktycznie każdym możliwym portalu literackim. Jednak, czy to prawda? Czy ta pozycja kryje w sobie aż tyle dobrego? Dzisiaj krótko, zwięźle i na temat - a zatem...

Cóż z jednej strony tak, gdyż jest napisana bardzo dobrym językiem. Prostym, nieskomplikowanym, takim, który z chęcią się czyta – a czyta się bardzo szybko. Przyznaję, że bardzo spodobała mi się lektura pani Simons. Połknęłam ją w zadziwiająco krótkim czasie, to prawda. Powieść ma sporo plusów – oprócz języka i stylu pisarskiego – jeszcze należy wspomnieć o ciekawej okładce, (chociaż ten róż z początku mnie przerażał) i o usytuowaniu fabuły i miejsca akcji. Według mnie „Pieśń o poranku” ma nie tyle głębię, co skrywa w sobie mnóstwo emocji. Czy to dobrze? Dla mnie owszem, zwłaszcza, że w wielu książkach to właśnie tych nabuzowanych emocji mi brakuje. Tutaj tego nie doświadczyłam, za co jestem autorce bardzo wdzięczna.

Były pochwały, czas na nagany – nie no żartuję, ale fakt, była jedna rzecz, której musiałam się uczepić. Jaka? Główna bohaterka oczywiście. Mówiąc prosto z mostu – nie zachwyciła mnie. Chwilami wydawała mi się roztrzepana, a chwilami aż nazbyt ułożona. To tak, jak gdyby autorka nie mogła się zdecydować, w jakim świetle ją ukazać. W dodatku za dużo w niej naładowano cech charakteru i problemów. Co za dużo, to tez niezdrowo. Poza tym chyba cała reszta nie była zła, więc ze szczerym sercem mogę powiedzieć, że nie jednej pasjonatce tego typu powieści dla kobiet, przypadnie do gustu – a może nawet zachwyci, kto to wie?

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Świat Książki!

Z cyklu: Listopadowe soboty w Matrasie - po raz drugi!


Przyszła sobota, przyszedł czas na kolejne spotkanie w ramach akcji "Poznań w Matrasie". Tym razem padło na panią Joannę Opiat-Bojarska oraz pana Roberta Ziółkowskiego. Na pozór, jak ogień i woda - całkowicie odmienne persony, piszące odmienne względem siebie [gatunkowo] powieści. I co z tego wyszło? Niesamowite i pełne wrażeń spotkanie. Zanim jednak o nim samym, to trochę o samych autorach:

Joanna Opiat-Bojarska - mieszkająca w Poznaniu absolwentka poznańskiej Akademii Ekonomicznej. Część życia spędziła w Gnieźnie. Zadebiutowała w październiku 2011 powieścią obyczajową "Kto wyłączy mój mózg?" polecaną przez Agatę Młynarską i Annę Maruszeczko. To miała być jedyna książka, którą chciała napisać. Niestety wpadła w uzależnienie. Od pisania, oczywiście. Po wydaniu kolejnych powieści obyczajowych "Blogostan" i "Klub Wrednych Matek" wpadła w zbrodnicze towarzystwo. W "Gdzie jesteś,Leno?" zaczęła romans z policją. To namiętne uczucie popycha ją do planowania coraz to nowszych zbrodni. Prywatnie – żona, matka i szczęśliwa właścicielka różowego laptopa. To tylko potwierdza uzależnienie. Na razie jednak nie zamierza się leczyć. Woli zabijać. Autorka: „Kto wyłączy mój mózg?”, „Blogostan”, „Klub Wrednych Matek”, „Gdzie jesteś, Leno?

Robert „Ziółek” Ziółkowski - rocznik 1967. Przez szesnaście lat służył w polskiej policji. Jego kariera wiodła od „zwykłego krawężnika”, poprzez dochodzeniówkę, wydział zwalczania przestępstw gospodarczych do specjalisty wydziału kryminalnego KWP w Poznaniu. Ostatnie lata pracował w Zespole Poszukiwań Celowych wielkopolskiej komendy.  Zespoły te zostały powołane w 2001 roku, w każdej z komend wojewódzkich policji. Ich zadaniem było ściganie najgroźniejszych przestępców w kraju, ukrywających się przed wymiarem sprawiedliwości. Powstały one na podstawie doświadczeń wywiadu izraelskiego, ścigającego terrorystów z Czarnego Września po zamachu w wiosce olimpijskiej w Monachium. Stworzono wtedy w Mossad-zie specgrupę o nazwie „Gniew Boga”. Pierwsze tego typu policyjne jednostki utworzyła policja niemiecka. Ścigały one członków terrorystycznej grup Bader-Meihoff. Polska policja przejęła wzory z Bundeskryminalamt. Wielkopolskie ZPC uchodzi za najlepszą tego typu jednostkę w Polsce. Autor na bazie swoich doświadczeń napisał książkę pt. „Łowcy Głów”. W październiku br ukazała się jego nowa pozycja nosząca tytuł „Wściekły pies”. Robert Ziółkowski jest absolwentem Akademii Rolniczej i Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Zajmował się dziennikarstwem, działalnością samorządową, biznesem. Z zamiłowania żeglarz i podróżnik. W jego książkach możemy odnaleźć echa podróży po Bałkanach, Azji czy afrykańskich bezdrożach.

Co ze spotkaniem, spytacie. A o tym już za chwilkę, za momencik, a może... już? No tak - po co czekać :D To samo sobie pomyślałam w zeszłą sobotę, gdy wręcz na nie biegłam - i nie, nie tylko dlatego, że uciekł mi autobus i próbowałam nadgonić stracony czas. Przyznaję, że tego dnia przygód miałam sporo - najpierw autobus, potem korek na mieście, a na koniec wyczerpane baterie w aparacie. Koniec końców z każdych problematycznych chwil "wybrnęłam" całkiem zgrabnie i dosłownie zmachana weszłam do Galerii. Gdy tylko przekroczyłam próg Matrasa, doszłam do wniosku, że mam jeszcze jakieś dziesięć minut do spotkania, dlatego postanowiłam pokręcić się trochę po księgarni - jak na każdego "normalnego" bloggera przystało - i poszukać nowych pozycji do zakupu. 

W pewnej chwili wpadłam na genialny pomysł przejrzenia powieści w.w. autorów - ze spora chęcią zakupu. Jakże więc wielkim moim zdziwieniem był fakt, iż w całej księgarni nie było ani jednak pozycji pana Ziółkowskiego i pani Opiat-Bojarskiej! Ja, jak to ja, oczywiście musiałam się podpytać sprzedawców, dlaczego. Dowiedziałam się tylko tyle, ze aktualnie nie maja ich na stanie - niestety. Szczerze? Spory minus, zwłaszcza, że tego samego dnia z autorami odbywało się spotkanie autorskie, po którym można by podpisywać zakupione egzemplarze. Czy się zawiodłam? Owszem - i to bardzo. W dodatku uważam, że wystawienie takowych pozycji w czasie spotkania jest może nie tyle dodatkową formą reklamy, co zachęceniem "książkoholików" do poznania autorów powieści w tzw. "realu".

Nie ubolewając dalej nad brakiem książek, postanowiłam znaleźć dla siebie dogodne miejsce, gdyż spotkanie się własnie zaczęło. I tutaj muszę przyznać kolejny minus dla księgarni. Dlaczego? Otóż dlatego, iż ustawienie foteli autorów oraz prowadzącego tyłem do wejścia tylko ogranicza całość. Tydzień wcześniej, gdy ja prowadziłam spotkanie z panią Kawką i panią Januszewską, nasze miejsca były ustawione frontem do gości, oraz wejścia księgarni, przez co więcej osób się zatrzymywało i przysłuchiwało całości spotkania. Tym razem sama siedząc kawałek dalej, widziałam jedynie plecy pani Joanny, prowadzącego i ewentualnie od czasu do czasu w całości pana Roberta - i tylko dlatego, że często obracał się w moją stronę, gdyż w stosunku do reszty był posadzony "bokiem". 

Były minusy, przyszedł czas na plusy. Jakie? Głównie takie, że prowadzący spotkanie miał niesamowity dar rzucania świetnymi komentarzami, no i co tu dużo mówić - idealny prowadzący na swoim miejscu. Osobiście tak się wkręciłam i wsłuchiwałam w wypowiedzi zarówno jego, jak i autorów, iż nie spostrzegłam znajomych stojących obok mnie. Pytań może było niewiele i mało na temat samych książek, ale i tak było zabawnie. Jestem pewna, że takie komentarze, jak np. "Czarna Afryka wg Roberta Ziółkowskiego", "Kobiety podziwiaj, kobiety nie oceniaj", czy "Ziółek oszalał i został filozofem" zostaną w mojej pamięci jeszcze przez długi, długi czas. Nie wiem skąd on to bierze, ale jak na prowadzącego, czy komentatora jest po prostu świetny i liczę, iż kolejne spotkania też będzie prowadzić.

Jeśli o samych autorów chodzi, to przyznaję, że dowiedziałam się o nich bardzo wiele. Nie mam tutaj na myśli tylko informacji dotyczących ich powieści, ale tez wiele na temat ich życia prywatnego. Może głównie dlatego, że powieści przez nich wydawane bardzo się z nimi wiążą. Były chwile zabawne, ale i poważne. Naprawdę chwilami czułam się, jakbym czytała ich pamiętniki, a nie przysłuchiwała się spotkaniowi autorskiemu. Opowieści pani Joasi o zmaganiu się z chorobą były dla mnie wielkim przeżyciem [zwłaszcza, że jako osoba "medyczna" widzę wszystko od tej drugiej strony, nie pacjenta a personelu"]. To samo jeśli chodzi o opowieści pana Roberta dotyczące pracy w policji, oprac wyprawach zagranicznych.

Chcąc to wszystko zapamiętać, jak najlepiej zaczęłam najważniejsze fakty notować. Wierzcie mi, jakie wielkie było moje zdziwienie, gdy zapisałam kilka kartek drobnym maczkiem. Nic więc dziwnego, iż zaczęłam ubolewać nad faktem, że spotkanie skończyło się prawie o pół godziny wcześniej, niż planowo. Szkoda, bo miałam nadzieję na jeszcze więcej emocjonujących wypowiedzi. Jedyny plus to fakt, że na samym końcu publiczność była o wiele bardziej "żywa" i chętna do zadawania pytań - również, jeśli chodzi o pracowników księgarni. Jak dla mnie spotkanie wypadło prawie że idealnie, pomimo kilku mankamentów. Ale i tak nie mogę się doczekać kolejnego, naprawdę! I tym razem przyjdę dużo, dużo wcześniej i zarezerwuję sobie miejsce jak najbliżej autorów. ;)
Miasto Recenzji © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka